Słów kilka o tym, jak sobie radzić z radami rodziców i teściów

Życie Duchowe • LATO 99/2019
Dział • Temat numeru
(fot. James O'Keefe / Flickr.com / CC BY-SA 2.0)

Kwestia postawiona w tytule zaproponowanym przez Drogą Redakcję jest niczym innym jak pytaniem o radę. Zwracają się Państwo do mnie z prośbą o radę w sprawie radzenia sobie z radami. Interesujące, nieprawdaż? I jak ja mam sobie z tym zadaniem poradzić? A jak Państwo poradzą sobie z moją radą? Zobaczymy. W istocie odpowiedź na pytanie „Jak radzić sobie z radami?” jest prosta i zwięzła: z rady można skorzystać lub nie. Tyle. Za trudność w realizacji tego jasnego schematu odpowiedzialne jest jedno słowo – czasownik „móc”.

Niektórzy uważają, że ze względu na szacunek do rodziców oraz fakt, że ich doradzanie wynika z troski i miłości, rodzicielskie rady wymagają specjalnego traktowania. Jeśli rady rodziców są dla Państwa tym, czym dla hindusów święte krowy, to z kolei moje rady zawarte w tym artykule będą bezużyteczne. Szkoda Państwa czasu na czytanie. Jeśli natomiast patrzą Państwo na nauki i sugestie przodków jak na swojską Mućkę w zagrodzie, zapraszam do refleksji. Od czarno-białej lokatorki w obórce mogę brać mleko, do picia i na ser, a gdy mi przestanie smakować, mogę wymienić ją na trzy kozy sąsiada lub sprzedać. Mogę też ją zatrzymać i patrząc w jej czarne ślepia, namalować „Krajobraz z krową”, a mleko zawieźć tym, którym służy i smakuje.

Układ: rodzic – dorosłe dziecko

Próby zmierzenia się z zadanym tematem nieuchronnie prowadziły mnie do… mgliście pamiętanych zagadnień z kombinatoryki. Układ: rodzic – dorosłe dziecko, zmienna: udzielanie/przyjmowanie rady. Możliwe warianty? Dużo. W moim liceum taka odpowiedź nie miałaby prawa paść nawet na przerwie, ale tutaj spróbujmy.

Rodzice, którzy nie doradzają, bo już ich nie ma lub nigdy nie było; nie utrzymują kontaktu bądź dzieci go nie utrzymują; bo nie chcą; bo sądzą, że to raczej nie jest pomocne lub powstrzymują się z lęku przed złością dzieci i pogorszeniem relacji. Rodzice, którzy doradzają, bo uważają, że ich rady są bardzo cenne i, właściwie, niezbędne, „szczerozłote”; bo widzą bezradność swoich dzieci i chcą pomóc; bo odbierają wyraźne sygnały: „powiedz, pomóż, ratuj”; bo czują się zaproszeni do wspólnych narad (to ładne słowo jeszcze powróci).

Dzieci będące wobec rodzicielskich rad „na tak”, bo mogą zainspirować, przydać się, dać oparcie w trudnych chwilach; bo „jak to bez nich? – przecież zawsze były”; bo „bez nich” jest niewyobrażalnie pusto. I dzieci „na nie”, bo teraz w końcu jest ich czas i mogą same, na własny rachunek; bo rodzicielskie rady się przedawniły, to nie ta epoka, nie ten czas i właściwie nic dobrego; bo „tak mam ciebie dość, że nawet twoja dobra rada odbija mi się czkawką”; bo chcę udowodnić, że „umiem i potrafię, nawet lepiej od ciebie”; bo tak boję się słabości, że trudno mi prosić i korzystać z czyjejkolwiek rady. I jeszcze wersje niejawne: proszę o radę, choć zupełnie jej nie chcę i nie skorzystam („niech sobie pogada, poczuje się ważny i potrzebny” albo „przecież muszę go spytać i wysłuchać, bo się znowu obrazi albo wścieknie”), lub udaję, że nie potrzebuję rodzicielskich rad, a wsłuchuję się uważnie w każde słowo i wpatruję w każdy grymas, żeby zrobić tak, jak uważasz za słuszne.

Gdy zestawimy ze sobą te różne warianty, liczba możliwych kombinacji zaczyna przytłaczać. Naprawdę jest ich dużo. Na dodatek wiele z nich wydaje się dość kłopotliwych. Nie trzeba jednak zajmować się nimi w całości. Już na wstępie owo dużo warto podzielić na pół i zająć się tą połową, która jest w moim zasięgu. I wcale nie jest to ta połowa, którą najczęściej mam na myśli, do której kieruję rozmarzone westchnienie: „Jakby to było świetnie, gdyby…”. Jako rodzic dorosłych dzieci sensownie mogę się zająć tym, czy i jak doradzam, a nie tym, w jaki sposób z moimi radami obchodzą się dzieci i ich „połówki”. Będąc w roli dorosłego dziecka, mogę oczywiście narzekać na rodziców i teściów, ale zbytniego sensu to nie ma.

Wewnętrzna wolność

Co mogę zrobić, gdy w obszarze rad dostaję nie to, czego potrzebuję? Po tych wszystkich quasi-matematycznych analizach jest to jedyne naprawdę ważne pytanie.

Pomocnym i jednocześnie kluczowym pojęciem jest wolność. Nasza wewnętrzna wolność. Dobrze jest ją zobaczyć i docenić. Tylko posiłkując się swoją wolnością, możemy naprawdę skorzystać z cudzej rady. Gdy nie czujemy się wolni, nie będzie korzyści. Albo będziemy musieli skorzystać, albo będziemy musieli się sprzeciwić. Jeżeli nie czuję się na tyle wolny, by móc się z tobą zgodzić lub nie zgodzić, to mój stosunek do twoich rad będzie tylko grą. Jednym z wielu dostępnych wariantów: „Jak odmówić, żeby nie urazić”, „Jak skorzystać, ale nie dać ci satysfakcji”, „Jak pokazać, że jestem wystarczająco samodzielny i dorosły, żeby obywać się bez twoich rad”, „Jak nie potrzebować, potrzebując”, „Jak potrzebować, nie potrzebując”… Już wiedzą Państwo, o czym piszę, prawda? Mogą Państwo wpisać tu tytuły swoich gier. Przepraszam – miało być o wolności, nie o jej braku. Jak możemy o nią zadbać, jak czuwać, żeby jej nie tracić.

Dystans, ocena, decyzja…

Pierwsze to pewna doza dystansu. Krok do tyłu to najprostszy sposób, by objąć szerszym spojrzeniem siebie i swoją relację z rodzicami. Ile naprawdę jest tego radzenia/nieradzenia, w jakich sprawach, w jakim zakresie? Czy moje przekonanie, że wy „zawsze”, „ciągle” lub „nigdy”, ma pokrycie w faktach? Czy to, co nazywam nieznośnym wtrącaniem się, nie jest przypadkiem wieloletnim rytuałem, sposobem wypowiedzi, charakterystyczną rodzinną narracją? Są takie domy, w których zamiast „szczęśliwej podróży” usłyszymy „jedź tym skrótem na obwodnicę”; a w miejsce „martwię się, wyglądasz na zmęczoną” – „pamiętaj, witamina C, wapno, aspiryna i będziesz jak nowo narodzona”. Szersza perspektywa może być przydatna również do realistycznej oceny rad, które płyną z ust rodziców. „Stare mądrości” bywają przestarzałe, a bezrefleksyjnie zastosowane niewątpliwie szkodzą. Wobec pomysłu dosładzania kaszki dla malucha („zobaczysz, jak ładnie będzie spać”) czy wychowania sobie męża („bo jak sobie na początku nie wychowasz, to…”) mamy wręcz obowiązek zgłaszać stanowcze weto. Wyraźne spostrzeżenie, że wypowiedziana nawet przez najbardziej kochaną i szanowaną osobę mądrość jest zwykłą bzdurą, potrafi uspokoić. Tutaj nie ma się nad czym zastanawiać i o co spierać.

Drugie to odważne zmierzenie się z moją osobistą potrzebą wobec ciebie. Odpowiedź na, skądinąd proste, pytanie: „potrzebuję czy nie?” czasami staje się dużym wyzwaniem. Narusza w nas stare schematy. Pod topór mogą pójść nasze prywatne przekonania o dorosłości, samodzielności, przyznawaniu się do bezradności, mówieniu otwarcie o potrzebach, wyższości „z twoją pomocą” nad „bez twojej pomocy” (lub na odwrót).

Sama świadomość potrzeb daje więcej spokoju. Może uwolnić nas od gier, kluczenia, oszukiwania innych i siebie. Nie brak potrzeby (tym, co często nas zwodzi, jest złudzenie niepotrzebowania, które kojarzymy z siłą i dorosłością), ale otwarte przyjęcie stanu faktycznego jest rzetelnym podkładem do radzenia sobie i z życiem, w tym z radami przodków. W jakiej sprawie i w jakim zakresie potrzebuję rady; czyja pomoc wydaje mi się przydatna; a może z kim chcę się naradzić.

I trzecie to ocena, czy uzyskanie porady jest możliwe i na jakich warunkach. Jaka jest, po rozpoznaniu zysków i strat, moja decyzja. I… biorę czy rezygnuję?

Odpowiedzialność

Wolność to też zawsze odpowiedzialność. Gdy byliśmy dziećmi, mieliśmy pełne prawo do pretensji, kiedy rady rodziców się nie sprawdzały. To wielce uzasadniony żal: „Mówiłaś, że jak założę ochraniacze, to nic się nie stanie!”. Jako dorosły, niezależnie od powagi obszaru, poziomu wiedzy eksperckiej u doradzającego, to ja i tylko ja jestem odpowiedzialny za jej przyjęcie i wdrożenie. Godząc się na dorosłość, żegnam się z komunikatem: „Przecież zrobiłam, jak mi radziłeś”.

Wspomnianych w tytule teściów wrzucam – obok pedagogów, trenerów, psychologów, duchownych i innych – do worka doradców zastępczych. Ich słowa otaczają nas i płyną bez końca z kartek, ekranów, gabinetów, scen, ambon, głośników i słuchawek. Czy łatwiej z nich korzystać? Z jednej strony nie wymagają od nas jawnego przyznania się do bezsilności, niewiedzy, potrzeby wsparcia. Pozwalają też wybrać i radę, i źródło. Sprzyjają czasami budowaniu przekonania, że „nie potrzebuję”. Czy to lepiej? Przecież potrzebujemy, w mniejszym lub większym stopniu każdy z nas. Co ciekawe, gdy uważniej przyjrzymy się temu, jak korzystamy z rad tych „doradców zastępczych”, w tajemniczy sposób okazuje się to odbiciem (wprost lub wspak) naszej relacji z rodzicem-doradcą.

Zachęta i zniechęta

Na finiszu, chciałabym podzielić się z Państwem zachętą i „zniechętą”. Pierwsza dotyczy miłej memu sercu formy korzystania z rad – rodzinnej narady. Narada to spotkanie, poznanie, wymiana. Bezpieczna, dobra formuła. Zaś szczerze zniechęcić chcę Państwa do zabójczej dla owocnego korzystania z rad rywalizacji, zwłaszcza w formie: „udowodnię ci, że…”. U nastolatków takie konkurowanie jest dobre i rozwojowe. To etap dojrzewania do wolności, samodzielności. Czasami ryzykowny i kosztowny. U dorosłych pokusa udowodnienia za wszelką cenę jest niebezpieczna. Niekontrolowana prowadzi do bolesnego przebudzenia w „nie tam, gdzie chcę być, ale tam, gdzie myślę, że ty nie wierzysz, że być mógłbym”.

I na sam koniec: nie mogę się oprzeć pokusie. Jeden rzut oka na nieujętą w tytule perspektywę rodzica. Rodzic to ten, który widzi, troszczy się i dzieli swoim doświadczeniem. Bieda, gdy tego zabraknie. Ale równie wielka bieda, gdy nie potrafi zmilczeć. Powstrzymywanie się może być wielkim i trudnym wyzwaniem, żmudną drogą, zwłaszcza dla „lepiej wiedzących”, z natury lub z profesji. Moja najcenniejsza wiedza obraca się w pustosłowie, gdy dzielę się nią wbrew odbiorcy, nie respektując komunikatu: „Dziękuję, wystarczy. Tyle potrzebowałam”. Trening warto zacząć już wtedy, gdy nasze pociechy nie są jeszcze samodzielne. Bardzo warto.