Jak to się stało, że będąc już księdzem, zacząłeś służbę w Górskim Ochotniczym Pogotowiu Ratunkowym?
Urodziłem się i wychowałem w Legnicy, tam też ukończyłem Wyższe Seminarium Duchowne i na pierwszą placówkę po święceniach w 1998 roku trafiłem do Karpacza. Zawsze lubiłem góry i to, że mogłem pracować w górach, uważam za prezent Pana Boga. Tuż przed święceniami byłem na rekolekcjach w Szklarskiej Porębie (to jeden z kurortów Karkonoszy). W czasie jednej z przerw między konferencjami wyszedłem na krótki spacer. Patrząc na majestatyczne Śnieżne Kotły, krótko się pomodliłem: „Panie Boże, jak daleko od tych gór mnie poślesz? Amen”. A później okazało się, że biskup na pierwszą placówkę wysłał mnie do Karpacza, w „serce” tych gór. Przyjechałem tam pod koniec czerwca. W czasie wakacji proboszcz poprosił mnie, żebym poszedł na Śnieżkę i posprzątał znajdującą się na jej szczycie kaplicę św. Wawrzyńca. To najwyżej w Polsce położona kaplica, wybudowana w XVII wieku. Ma kształt rotundy i pierwotnie była słupem granicznym posiadłości Schaffgotschów, oddzielającym ziemie katolików od ziem protestantów po stronie czeskiej – trochę upraszczając.
Czy są tam odprawiane Msze święte?
Bardzo rzadko. Jest Msza odpustowa 10 sierpnia w święto św. Wawrzyńca, która ma szczególny charakter, bo odpust ten gromadzi wspólnotę z Polski, Czech i Niemiec. Przyjeżdżają biskupi z tych krajów, jest też bardzo dużo turystów, zwłaszcza jeśli dopisuje pogoda. Tego dnia obchodzone jest też Święto Ratowników i Przewodników Górskich. W każdym razie, kiedy pierwszy raz wybierałem się na Śnieżkę posprzątać tę kaplicę, przyjechał po mnie jeden z ratowników górskich, Jacek, przez długie lata szef wyszkolenia Grupy Karkonoskiej GOPR. I to był mój pierwszy kontakt z ratownikami. Jacek, z którym później serdecznie się zaprzyjaźniłem, zaprosił mnie na herbatę do dyżurki GOPR-u, a ja z zaproszenia skorzystałem. Zaczęły się wizyty w dyżurce i wspólne rozmowy z ratownikami. Byłem zafascynowany górami i miałem za sobą pierwsze wspinaczki w Rudawach Janowickich czy w Tatrach. Dlatego w pewnym momencie ratownicy zapytali, czy sam nie chciałbym zostać ratownikiem. I tak się zaczęło. Ratownikiem zostałem kilka lat później, w 2002 roku.
Nie byłeś pierwszym księdzem ratownikiem.
Na początku w ogóle nie wiedziałem, że ksiądz może być ratownikiem górskim. Okazało się, że w Polsce jest kilku księży ratowników w różnych grupach regionalnych GOPR-u i doskonale się sprawdzają. Ta propozycja otworzyła przede mną nowe horyzonty, jeśli chodzi o moje bycie w górach, ale także jeśli chodzi o moje bycie księdzem. Jako ratownik górski z jednej strony, a z drugiej jako duszpasterz ratowników i przewodników górskich czy w ogóle ludzi gór miałem o wiele więcej możliwości zaangażowania się i uczestnictwa w różnych inicjatywach. Jedną z takich inicjatyw – duszpasterskich, ale wyrosłych z tradycji ratowników i przewodników górskich – jest na przykład styczniowe wyjście na zbocza Śnieżki, by upamiętnić dwóch czeskich ratowników Horskiej Služby: Jana Messnera i Štefana Spustę. Zginęli oni 16 stycznia 1975 roku, gdy próbując ratować turystę, spadli w głąb Kotła Łomniczki. Akcja zakończyła się tragicznie zarówno dla czeskich ratowników, jak i dla ratowanego przez nich turysty.
Ten tragiczny dzień dał początek zażyłej przyjaźni między polskimi i czeskimi ratownikami. Polscy ratownicy, bez ustalania tego z pogranicznikami, pozwolili wejść czeskim ratownikom na polską stronę gór i wspólnie uczestniczyli w akcji ratowniczej. A przypomnijmy, że to była połowa lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku. W Karkonoszach, owszem, istniała „Droga Przyjaźni”, ale zasadniczo pokrywała się z granicą państwa, a wtedy granice bardziej dzieliły niż łączyły. Od tego momentu zaczęła się wzajemna pomoc obu służb, która po otwarciu granic stała się codzienną rutyną.
Inną podobną inicjatywą jest wyjście dwa razy w roku grupy ratowników górskich – 10 sierpnia, we wspomniany odpust św. Wawrzyńca, i w okolicach dnia Wszystkich Świętych – na symboliczny Cmentarz Ofiar Gór położony w Kotle Łomniczki. Znajdują się tam tabliczki upamiętniające ludzi, którzy zginęli w Karkonoszach lub w innych górach świata albo „zwyczajnie” umarli na nizinach, ale z górami byli mocno związani. W te dwa dni w roku idziemy na ten symboliczny cmentarz, modlimy się za zmarłych, wspominamy zwłaszcza tych, którzy odeszli w minionym roku, poświęcamy nowe tabliczki.
Z tego wynika, że dla ratowników górskich ważny jest wymiar duchowy ich służby i obecność wśród nich księdza.
To bardzo ważne. Pamiętam moją pierwszą „wyprawę” na Śnieżkę, by upamiętnić Messnera i Spustę. Był z nami wówczas brat jednego z nich pan Supsta, również ratownik górski, straszy już wtedy człowiek. Tego dnia panowały bardzo niesprzyjające warunki: zima w pełni, śnieg, huraganowy wiatr, Śnieżka skuta lodem… Wyprawa jednak się odbyła. Na miejscu Czesi powiedzieli kilka zdań, wspominając swoich przyjaciół. A kiedy Naczelnik wspomniał, że mamy w grupie księdza, czyli mnie, chętnie przystali na wspólną modlitwę. Odmówiliśmy za zmarłych Ojcze nasz i Wieczny odpoczynek. Pan Spusta podszedł potem do mnie i powiedział, że pierwszy raz w tym miejscu przeżył taką uroczystość. Zwykle było „Cześć ich pamięci” i minuta ciszy, a wtedy tę ciszę wypełniliśmy modlitwą. Był bardzo poruszony.
Dla moich kolegów ratowników było też ważne, że nie byłem ich kapelanem „z nadania”. Najpierw byłem ratownikiem, a dopiero później biskup zaproponował, bym został kapelanem ratowników i przewodników górskich. Taka kolejność była czymś naturalnym, bo tak naprawdę zanim oficjalnie stałem się duszpasterzem ratowników, byłem nim w wymiarze praktycznym dużo wcześniej. Odprawiałem dla nich Msze święte, udzielałem ślubów, chrzciłem dzieci, prowadziłem wiele rozmów duchowych. To nie było wymuszone, było spontaniczne, wypływało nie tylko z tego, że jestem księdzem i że taką mam pracę, ale także z tego, że jestem po prostu ich przyjacielem, towarzyszem wypraw ratunkowych. Często, kiedy Naczelnik wyznaczał nam dyżury w górach (po dwóch), któryś z ratowników mówił: „Ja z Michałem/Wielebnym” i wtedy wiedziałem, że – jeśli sytuacja pozwoli – przez osiem godzin będziemy prowadzić rozmowy duchowe. Zdarzało się, że któryś z ratowników dzwonił do mnie i mówił: „Pogadaj z moją córką, bo nie chce chodzić na religię”. Albo żona ratownika prosiła: „Pogadaj z moim mężem, bo na razie jest moim mężem, ale coś czuję, że niedługo nim nie będzie”. Prowadziłem zatem jeszcze taki rodzaj duszpasterstwa rodzin.
Zdarzało mi się też spowiadać ratowników w czasie akcji, szczególnie tych niebezpiecznych. Pamiętam poszukiwania zasypanego przez lawinę w Białym Jarze: czwarty stopień zagrożenia lawinowego w pięciostopniowej skali, gdzie piąty stopień oznacza alarm lawinowy. Szukaliśmy pod śniegiem młodego chłopaka, Szymona. Sytuacja była naprawdę groźna. Sondowaliśmy teren, śnieg. Podchodzili do mnie pojedynczo ratownicy, by się wyspowiadać. Oni szybko mówili grzechy, a ja szybko rozgrzeszałem… i podchodził następny. Spowiadałem także poszkodowanych, udzielałem rozgrzeszenia i odpustu na godzinę śmierci umierającym… Ratownicy, również ci niewierzący, szanują sferę duchową i mają zaufanie do kolegi księdza, bo on może udzielić poszkodowanym takiej pomocy, której oni nie udzielą. Mówili: „Michał jest ratownikiem wszechstronnym: od pierwszej pomocy, a jak trzeba, to do ostatniej posługi”.
Trzeba też powiedzieć, że obecność księdza w GOPR-ze dobrze wpływa na PR Kościoła. Kiedy ludzie z zewnątrz dowiadują się, że wśród ratowników jest ksiądz, nie mogą już o Kościele i księżach mówić tego, co najgorsze: że księża się izolują, że są skoncentrowani na sobie i nie działają społecznie. Ksiądz ratownik takiej tezie zaprzecza. Miałem radość działać społecznie w górach, edukować w dziedzinie górskiego bezpieczeństwa dzieci i młodzież, wraz z innymi ratownikami organizować różnego rodzaju konkursy bezpieczeństwa, w których brało udział kilkanaście tysięcy dzieci na różnym poziomie edukacyjnym, od przedszkola do szkoły średniej. To sprawia, że rośnie przychylność dla Kościoła jako takiego.
Wróćmy jeszcze do kaplicy św. Wawrzyńca na Śnieżce. Ciekawi mnie, skąd w tym miejscu nabożeństwo do tego rzymskiego diakona z pierwszych wieków. Bo przecież nie jest on oficjalnym patronem ratowników górskich.
Patronem ratowników górskich jest św. Bernard z Aosty (albo z Menthon, różnie bywa nazywany). To żyjący w XI wieku zakonnik, kanonik regularny, który utworzył schronisko górskie w Alpach, na przełęczy niedaleko Mont Blanc, dziś nazywanej od jego imienia Wielką Przełęczą św. Bernarda. Tam powstał założony przez niego szpital (hospicjum, schronisko), który dał początek pierwszym zorganizowanym działaniom ratownictwa górskiego. To miejsce istnieje do dziś i jest przy nim muzeum ratownictwa górskiego. Od imienia św. Bernarda wywodzą swą nazwę psy bernardyny, te z baryłkami rumu przy obroży. Rum miał pokrzepiać odnalezionych w śniegu wędrowców, choć picie alkoholu w takich warunkach nie jest wskazane. Dużo w tym „hollywoodzkiej” legendy, ale takie baryłki są też we wspomnianym muzeum.
To niesamowite, że ratownictwo górskie ma swoją genezę w działalności zakonników.
Tak, od początku jest „uświęcone”, nie potrzebowało do tego księdza Michała [śmiech]. Byłem jakiś czas temu na Przełęczy św. Bernarda i rozmawiałem z zakonnikami tam posługującymi. Mówili, że do lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku pełnili regularny dyżur ratowniczy, a na akcje szli w sutannach. Widać to na archiwalnych zdjęciach udostępnionych zwiedzającym muzeum: zakonnicy na nartach, ubrani w sutanny i z bernardynami u boku.
Na temat św. Bernarda niewiele wiemy, ale są przekazy tłumaczące, jak to się stało, że postanowił ratować ludzi w górach. Wszystko zaczęło się od lawiny, w której zginęli jego krewni i przyjaciele. Pomoc ruszyła, ale przyszła za późno i nikogo nie udało się uratować. Bernard był wówczas bardzo popularnym kaznodzieją i duszpasterzem Aosty, i bardzo wrażliwym na ludzką biedę człowiekiem. Po tym wypadku pomyślał, że gdyby ci, którzy ruszyli na pomoc, mieli krótszą drogę do przebycia, być może jego bliscy by przeżyli. Wtedy na terenie Przełęczy św. Bernarda powstał niewielki klasztor i wspomniany szpital. Dzisiaj, nad tym miejscem góruje figura św. Bernarda. Patron tego miejsca w jednej ręce trzyma laskę z krzyżem pomagającą w chodzeniu po górach, a w drugiej łańcuch, na którego końcu przywiązany jest smok – demon symbolizujący wszelkie niebezpieczeństwa górskie, które człowiek może ujarzmić, jeśli w góry idzie z rozsądkiem.
I jeśli żyje z przyrodą w harmonii…
Bo górska rzeczywistość nie jest z definicji prosta czy bezpieczna, ale nie musi nas ani kaleczyć, ani zabijać, jeśli będziemy szanowali prawa, które tam obowiązują. Często po wypadkach w górach słyszy się: „Po co tam poszli?”. A przecież każde środowisko rządzi się swoimi prawami i może stanowić dla człowieka potencjalne niebezpieczeństwo, także morze czy pustynia. Jeśli jednak szanujemy prawa przyrody i żyjemy – jak powiedziałeś – w harmonii z nimi, to nic się nam nie stanie. Wypadki i groźne sytuacje zdarzają się też w domu…
No ale skąd w Karkonoszach św. Wawrzyniec?
Schaffgotsch, który ufundował kaplicę św. Wawrzyńca na Śnieżce, miał syna o tym imieniu… Łączą się tu więc dwie historie. Z jednej strony św. Wawrzyńca, diakona i męczennika rzymskiego, który słynął z opieki nad ubogimi i oddał za nich życie, a z drugiej – historia kaplicy św. Wawrzyńca związana z Karkonoszami. I to raczej fakt, że mamy na Śnieżce kaplicę pod jego wezwaniem, sprawił, że ratownicy i przewodnicy górscy z tego terenu obrali go sobie za patrona. Myślę jednak, że jako opiekun ubogich – ludzi potrzebujących pomocy – bardzo pasuje na patrona ratowników, którzy tej pomocy udzielają. Jest doskonałym wzorem myślenia o innych, podejmowania trudu dla innych.
Ratownicy nie mogą jednak zapominać też o sobie, zwłaszcza o swoim bezpieczeństwie.
Oczywiście, ratownictwo górskie nie jest szaleństwem, „spontanicznym zrywem”. To bardzo skrupulatnie zaplanowane działanie, często z udziałem wielu osób i z użyciem dużej ilości sprzętu. Są ratownicy, którzy zabezpieczają poszkodowanych, i zabezpieczający zabezpieczających. Akcja ma zapewnić bezpieczeństwo absolutnie każdemu. Ratowników łączy lina i odpowiedzialność za siebie nawzajem oraz ich wspólna odpowiedzialność za poszkodowanego. Życie i zdrowie ratownika na jednym końcu liny zależą od tego, który jest na jej drugim końcu.
Odpowiedzialność jednych za drugich to też bardzo ważna kwestia w życiu duchowym. Nieprzypadkowo Pan Jezus, rozsyłając uczniów, wysyła ich po dwóch, także po to, by byli dla siebie wsparciem, zabezpieczeniem niczym ratownicza lina.
Ten symbol jest obecny w wielu górskich krzyżach, zwłaszcza w Alpach: Pan Jezus jest na nich przewiązany liną w pasie, jedną rękę ma przybitą do krzyża, a w drugiej trzyma koniec liny i ten koniec liny podaje człowiekowi – mi, tobie, alpiniście, który wspiął się na szczyt. Niesamowity symbol, który łączy w sobie ideę poświęcania swojego życia dla ratowania życia innych. Aby uratować życie trzeba przyjąć krzyż: cierpienia, niedogodności, złej pogody, ciemności, huraganowego wiatru, przemierzania plątaniny górskich ścieżek i szlaków, ekspozycji, własnego zmęczenia… Dlatego krzyż jest symbolem ratowników górskich i to we wszystkich górach świata. To, co widzą poszkodowani jako pierwsze po ich odnalezieniu, to uśmiechnięta twarz ratownika i krzyż na jego piersi.
W 2018 roku, już jako ksiądz, wstąpiłeś do Towarzystwa Jezusowego. Chciałem w tym kontekście zapytać, czy działalność GOPR-u kojarzy Ci się jakoś z duchowością ignacjańską.
Kiedy gen. Mariusz Zaruski (1867–1941) tworzył polskie ratownictwo górskie w Tatrach, charakteryzując w jednym ze swoich pism ratownika górskiego, podkreślił trzy niezbędne jego cechy: uwagę, rozwagę i odwagę. Myślę, że za pomocą tych trzech słów można by też opisać duchowość ignacjańską. Uwagę ratownika górskiego odniósłbym do ignacjańskiej uważności, czyli ogólnie mówiąc, zwracania uwagi na rzeczy, których zazwyczaj się nie dostrzega. Rozwaga kojarzy mi się z rozeznaniem tak ważnym dla św. Ignacego Loyoli. To umiejętność niezwykle istotna także w przypadku ratownika górskiego, który idąc komuś na pomoc, musi dobrze rozeznać sytuację: swoje siły, miejsce, w którym doszło do wypadku, stan poszkodowanego. Wszystko po to, by ustalić sposób działania. Jeśli chodzi o odwagę, to myślę, że nie może zabraknąć ani odwagi, ani pewnej determinacji, kiedy chce się podążać drogą, na którą wszedł św. Ignacy, i kiedy wychodzimy w góry ratować ludzi.
W gruncie rzeczy odwaga nie oznacza przecież braku lęku, ale przełamywanie go i działanie wbrew obawom. Nie chodzi o wyzbycie się ich, ale o zdawanie sobie sprawy z ryzyka.
Lęk nie musi ograniczać, szczególnie wtedy, gdy uświadamiam sobie, że nie jestem sam. Doświadczenie wspólnoty buduje odwagę i w życiu duchowym, i w czasie akcji ratowniczej, bo zespół ratowniczy to zawsze przynajmniej dwie osoby. Na akcję nie można iść samemu. Także postępu w życiu duchowym nigdy nie dokonuje się w pojedynkę, zawsze jest potrzebny Ktoś, kto będzie dzielił trudności drogi.
Akcje ratownicze to konfrontacja z ludzkimi dramatami, bo nie zawsze można pomóc, ale nieraz także z ludzką bezmyślnością.
To część pracy ratownika górskiego. Z jednej strony doświadczenie spotkania z poszkodowanym będącym w różnym stanie fizycznym czy psychicznym, który uległ nieszczęśliwemu wypadkowi, bo faktycznie trudno nieraz przewidzieć, że może zdarzyć się coś złego. A z drugiej strony ludzka bezmyślność, nieodpowiednie przygotowanie techniczne i fizyczne czy psychiczne. Istnieją różnego rodzaju tzw. błędy górskie. Jeśli pojawi się jeden, to jest on jeszcze do zniwelowania, „jakoś się wchłonie”, ale jeśli nałoży się kilka, bez dwóch zdań dochodzi do wypadku i wtedy niezbędna jest pomoc ratowników. A ratownik zawsze idzie, bez względu na porę dnia i stan pogody – tak deklaruje w ratowniczej przysiędze.
Nie czułeś nigdy zniechęcenia? Nie miałeś dość, widząc ewidentną bezmyślność ludzi, którzy wychodzą w wysokie góry w sandałach albo idą na szlak mimo ogłoszonego zagrożenia lawinowego?
Ratownik górski to człowiek gór, który je kocha, który lubi w nich przebywać, a jednocześnie chce wypełnić swoje życie szlachetną ideą pomagania innym. Góry i swoją obecność w nich turysta przeżywa w bardzo różny sposób, niejednokrotnie nierozważnie. Ale przecież nawet ktoś podchodzący do nich bardzo dojrzale może ulec wypadkowi. Bez względu na podejście poszkodowanego do gór ratownik wyrusza na pomoc. Nieraz zdarzają się bardzo trudne akcje, wyczerpujące psychicznie i fizycznie, trwające kilka dni. Ale one nie mogą zniechęcić ratownika, myślę, że dają tym większą satysfakcję z pełnionej służby. Tym, co bardziej irytuje niż zniechęca, są wezwania „na żarty”. Ktoś dzwoni po pomoc, a tak naprawdę jest bezpieczny w swoim domu i „sprawdza” gotowość ratowników. Niestety takie przypadki się zdarzają.
Co jest dla Ciebie najtrudniejsze w pracy ratownika?
Niełatwo przekazać rodzinie wiadomość o śmierci bliskiego, nieraz to zadanie powierza się księdzu. Księżom nie jest obca rzeczywistość śmierci, więc może łatwiej im tak dobrać słowa, by przekazać trudną i bolesną wiadomość.
Pamiętam pierwsze takie zdarzenie, kiedy zginął jeden z moich kolegów. Był w zimie z siostrą na nartach i zeszła lawina. Dziewczyna została tylko częściowo zasypana. Sama wydostała się spod śniegu i wezwała pomoc. Po pewnym czasie wiedzieliśmy już, że nie znajdziemy jej brata żywego, że szukamy ciała i że wiadomość dla rodziny będzie brutalna. Naczelnik poprosił mnie, żebym pojechał do dyżurki i czekał na informację razem z siostrą chłopaka. Siedziałem tam z nią, cały czas rozmawiałem i czekałem na telefon od Naczelnika. W końcu zadzwonił… To była jedna z najtrudniejszych dla mnie rzeczy: stanąć przed tą dziewczyną i powiedzieć, że ich wycieczka skończyła się tragiczną śmiercią jej brata. Myślę, że nawet najtrudniejsze pod względem technicznym akcje, w których uczestniczyłem, stanowiły dla mnie mniejszy wysiłek niż tamta chwila.
Podobnie było w czasie innego lawinowego zdarzenia, o którym wspomniałem wcześniej, kiedy w Białym Jarze szukaliśmy Szymona. To była Wielka Sobota, wczesna Wielkanoc pod koniec marca. Trwała akcja poszukiwawcza i powoli zapadał zmrok. Kiedy zszedłem z gór, na dole szlaku czekał krewny Szymona. Zapytał mnie, jakie są szanse. Ze smutkiem musiałem mu powiedzieć, że lawina była ogromna i że to byłby naprawdę wielki cud, gdyby chłopak przeżył tyle godzin pod śniegiem, ale ratownicy cały czas szukają i akcja nie została przerwana. Ostatecznie jednak Szymon został znaleziony martwy.
Widziałem w jednej z miejscowości alpejskich schodzącą lawinę. Przerażający widok i ogromny huk…
Człowiek ginie z powodu braku tlenu, naporu śniegu (bo to potężna masa), przez wychłodzenie. Niejednokrotnie poszkodowani są przysypani kilkumetrową warstwą śniegu. Karkonosze są bardzo niebezpieczne lawinowo. Co prawda więcej wypadków lawinowych jest w Tatrach, ale jeśli chodzi o liczbę ofiar, które zginęły w jednej lawinie, Karkonosze zajmują niechlubne pierwsze miejsce. W 1968 roku we wspomnianym Białym Jarze w jednej lawinie zginęło dziewiętnaście osób. Karkonosze nie wyglądają na bardzo groźne góry (niektórzy mówią: „to takie góry po kolana”), łatwo wtedy zlekceważyć pewne zasady: zejść ze szlaku, skrócić sobie drogę, wejść w niebezpieczny teren…
Czy zdarza się, że ratownicy rezygnują ze służby z powodu niebezpieczeństwa tej pracy, bo nie radzą sobie psychicznie czy duchowo?
System szkolenia w pewien sposób wyklucza takie osoby. Dla porównania: nowicjat u jezuitów trwa dwa lata, a w GOPR-ze czy w TOPR-ze aż pięć lat może trwać tzw. staż kandydacki. To bardzo długi czas, w którym sprawdza się daną osobę i jej przydatność do służby górskiej. Jeśli ktoś spełnia pewne kryteria wstępne, może być poddany próbie. Wówczas sprawdza się, w jaki sposób ten człowiek reaguje na różne trudne sytuacje w górach. Uczestniczy w szkoleniach technicznych: to wyjścia w góry, wspinaczka czy zjazdy na nartach w trudnym terenie, ale jeszcze bez kontekstu ratowania kogoś. Dopiero później – kandydat ochotnik ma obowiązek odpracować sto dwadzieścia godzin dyżuru w górach. Wtedy towarzyszy ratownikom na dyżurach i razem z nimi wyjeżdża na akcje. Jest wówczas pod opieką ratowników, którzy bacznie przypatrują się, czy temu człowiekowi można będzie kiedyś powierzyć „drugi koniec liny”.
Zawraca się uwagę, czy odwaga kandydata nie przeradza się w brawurę. Bo ratownik przez nadmierną śmiałość może narazić swoje życie i życie innych. W akcjach nie można przesadzać, ważna jest rozwaga także w sprawach związanych z bezpieczeństwem. Dlatego skrupulatnie sprawdza się sprzęt i zabezpieczenia. Asekuracja musi wytrzymać upadek, odpadnięcie od skały… Musi „udźwignąć” cały zespół ratowniczy wraz z poszkodowanym, i to z pewnym naddatkiem.
Czy w czasie akcji zdarzają się ataki paniki?
Wśród ratowników nie, natomiast różnie bywa z poszkodowanymi. Wtedy trzeba pominąć milczeniem krzyki poszkodowanego i robić swoje. Nieraz ratownicy spotykają się z dużym oporem poszkodowanych. Nie jest to oczywiście opór przed uratowaniem, tylko przed sposobem, w jaki ratownicy zamierzają to robić. Poszkodowani nie zdają sobie sprawy, że w sytuacji, w której się znaleźli (często z własnej winy), innego sposobu po prostu nie ma. I na przykład trzeba kogoś ewakuować na linie nad przepaścią… Pamiętam kobietę, która na samym początku akcji zapowiedziała, że za żadne skarby świata nie wsiądzie do śmigłowca. I rzeczywiście nie było warunków, by można ją było przenieść do śmigłowca. Ewakuowaliśmy ją na trzydziestometrowej linie podwieszonej pod śmigłowcem. Co oczywiście też nie spotkało się z jej uznaniem… [śmiech]
Ten numer „Życia Duchowego” poświęcony jest mistyce stworzenia. Najczęściej hasło to kojarzone jest z pięknem przyrody. Czy Twoje doświadczenie ratownika górskiego nie konfrontuje Cię z tym idyllicznym podejściem? Jak mówiliśmy, przyroda może też być niebezpieczna.
To, co niebezpieczne, oczyszcza intencje wychodzenia w góry, by nieść komuś pomoc. Bo to groźne oblicze przyrody sprawia, że nie ma niczego, co mogłoby tę czystą intencję zaburzyć. W akcji ratownicy są sami. Nikt na nich nie patrzy, nikt ich nie oklaskuje i tak naprawdę nic z tego nie mają. To „działalność” z wyższych pobudek, a tu zaczyna się już „mistyka”. Było dla mnie odkryciem, gdy w kontekście ratownictwa górskiego odczytałem słowa z Ewangelii wg św. Łukasza: „Albowiem Syn Człowieczy przyszedł odszukać i zbawić to, co zginęło” (Łk 19,10). Ratownicy także idą, by szukać i ocalić. Po angielsku brzmi to: „search and rescue”, w skrócie SAR. Tym skrótem opatrzone są grupy ratownicze z kręgu państw anglosaskich. Czysta Ewangelia wypisana na burtach samochodów, łodzi ratowniczych czy śmigłowców… Z kolei na początku Psalmu 121 są słowa, które można przetłumaczyć: „Wznoszę moje oczy ku górom, skąd ma nadejść dla mnie pomoc”. To psalm wstępowania, którym Żydzi modlili się, idąc do świątyni jerozolimskiej.
Idąc do Jerozolimy na przykład od strony Jerycha, rzeczywiście mamy cały czas „wstępowanie”, bo wychodzi się z poziomu minus czterysta metrów na poziom ponad ośmiuset metrów nad poziomem morza. Prawdziwa górska wspinaczka.
Możemy to odnieść do Karkonoszy, bo różnica wysokości z Karpacza na Śnieżkę jest mniej więcej taka sama. Wspomniany psalm opisuje wołanie o pomoc do Tego, który jest pierwszym Ratownikiem. On doskonale zna cały świat, bo go stworzył, i przychodzi nam z pomocą. Na końcu Psalmista zapewnia: „Pan będzie strzegł twego wyjścia i przyjścia (powrotu) teraz i po wszystkie czasy”. Piękne słowa dla ratowników górskich, bo im życzy się zazwyczaj tyle samo powrotów co wyjść. To życzenia zakorzenione w psalmie, podobnie jak „search and rescue” w Ewangelii.
Pięknie o wyruszających w drogę i czuwającym nad wszystkim Bogu pisze w Podróży ludzi księgi Olga Tokarczuk: „Kiedy wyrusza się w podróż, należy pamiętać, że mimo wszystkich przygotowanych tras, map, zarezerwowanych noclegów oraz przypadków i niespodziewanych wydarzeń, to Bóg rozwija przed nami ścieżki. To on stwarza bezdroża, żebyśmy mogli wytyczać przez nie drogi, on wyznacza granice, żebyśmy mogli je przekraczać. On, jakby przez nieuwagę, pozostawia między szczytami przełęcze i przez strumienie przerzuca pnie zwalonych drzew. To on, budząc w nas niepokój i poczucie niespełnienia, wyprawia nas w drogę”. Bóg jest tym, który wytycza szlaki i czuwa nad naszym wyjściem i powrotem. Do Niego możemy wołać o pomoc. Przyznam, że często modliłem się w czasie akcji poszukiwawczych. Starałem się rozumieć strach człowieka, który zaginął w górach, wczuć się w jego samotność, zwłaszcza w zimie, kiedy szybko zapada zmrok, wieje huraganowy wiatr, który natychmiast wyziębia i stwarza olbrzymie ryzyko dla zdrowia i życia. Pragnienie otrzymania pomocy jest u poszkodowanego przeogromne. Wtedy nie sposób się nie modlić, przede wszystkim o ocalenie.
Takie sytuacje w górach uczą pokory wobec przyrody.
Potęga gór uczy pokory i pokazuje właściwą perspektywę. Bo człowiek często myśli, że jest większy, potężniejszy i twardszy, nawet od gór. Góry skutecznie „sprowadzają na ziemię”. Wiele może nas złamać, jesteśmy niczym pyłek… Ale mimo tej kruchości jest w człowieku pewna moc i wielkość, które wypływają ze świadomości, szlachetności, zdolności kochania, wiary i nadziei. Kiedy jesteśmy na akcji poszukiwawczej, zawsze mamy w sercu nadzieję, że odnajdziemy zaginionego, pomożemy mu i wszystko skończy się dobrze.
W 2002 roku jako nieopierzony kandydat na ratownika dostałem książkę wydaną na przypadające wówczas pięćdziesięciolecie powstania GOPR-u (bo TOPR, jak wspomniałem, powstał w 1909 roku, a GOPR w 1952 roku). W książce tej jest cytat, który wówczas przykuł moją uwagę i nadal mnie porusza. To słowa Grażyny Woysznis-Terlikowskiej, także ratowniczki górskiej: „Iść na ratunek – to znaczy wyczerpać wszystkie możliwości, to znaczy nie odstępować nie tylko wtedy, kiedy jest nadzieja, ale nawet wtedy, gdy istnieje choćby cień cienia nadziei…”. Owo „wyczerpywanie wszystkich możliwości” odnosi się nie tylko do możliwości technicznych i sprzętowych, ale także ludzkich – do naszej kondycji fizycznej i psychicznej. To iść, ratować nawet „na ostatnim oddechu”, kiedy z wysiłku i tempa serce wręcz wyskakuje z klatki piersiowej.
Czy to, że wstąpiłeś do jezuitów, ogranicza Twoją działalność jako ratownika górskiego?
Tak. Ze względu na posłuszeństwo zakonne nie mogę uczestniczyć w akcjach ratowniczych. Biorę natomiast udział w różnych uroczystościach i świętach ratowników górskich. Bywam na przykład na zaprzysiężeniu młodych ratowników, które zwykle ma miejsce w Dniu Ratownika obchodzonym w październiku. Dobrze pamiętam swoją przysięgę ratowniczą, więc uczestnicząc w zaprzysiężeniu moich koleżanek i kolegów, zawsze mam w gardle kluchę [śmiech]. W przysiędze są słowa: „Dobrowolnie przyrzekam pod słowem honoru, że póki zdrów będę, na każde wezwanie Naczelnika lub Jego Zastępcy – bez względu na porę roku, dnia i stan pogody – stawię się w oznaczonym miejscu i godzinie i udam się w góry celem niesienia pomocy ludziom jej potrzebującym. Postanowienia statutu GOPR będę przestrzegał ściśle, polecenia Naczelnika, jego zastępców, kierowników wypraw i akcji będę wykonywał rzetelnie, pamiętając, że od mego postępowania zależy zdrowie i życie ludzkie”. W tych słowach zawiera się istota służby górskiej.
Nie jest tak, że zupełnie nie mam już kontaktów z ratownictwem górskim, zmienił się tylko ich charakter. I ta zmiana wiąże się też z czymś cennym. Idea ratownictwa górskiego to pewnego rodzaju awangarda pozostająca w kontrze do mentalności współczesnego świata. To bezinteresowność przeciw dbaniu o własny interes, posłuszeństwo przeciw samorealizacji i stawianiu na swoim, ofiarność przeciw dbaniu tylko o siebie, podejmowanie ryzyka nie dla adrenaliny, tylko by ratować innych. Tego uczą góry i te cechy widziałem u ratowników starszego pokolenia. Teraz ja jestem ratownikiem starszego pokolenia i przyszła moja kolej, by ten ideał służby górskiej przekazać moim młodszym kolegom i koleżankom… jako ratownik, ksiądz ratownik.
Dlaczego o tym mówię? Ważne jest – o czym pisał w swoich książkach ks. Roman Rogowski – by doświadczenie gór nie pozostało tylko w górach, ale aby znieść je w doliny. I chociaż nie biorę teraz bezpośredniego udziału w akcjach, to otworzyły się przede mną możliwości innego działania: propagowania doświadczenia gór w dolinach. Propagowania zwłaszcza wśród młodych, także ratowników, ale nie tylko, idei ratownictwa górskiego i ideałów, które przyświecały twórcom ratownictwa górskiego (od św. Bernarda z Aosty, poprzez Mariusza Zaruskiego, Klimka Bachledę aż do współczesnych, którzy inspirują współczesne ratownictwo), takich cech jak odwaga, uwaga, rozwaga, bezinteresowność, odpowiedzialność czy ogólnie mówiąc, to, co kryje się pod słowem „honor”.