Któż nie zna tej historii. „Było bardzo zimno; śnieg padał i zaczynało się już ściemniać; był to ostatni dzień w roku, wigilia Nowego Roku. W tym chłodzie i w tej ciemności szła ulicami biedna dziewczynka z gołą głową i boso; miała wprawdzie trzewiki na nogach, kiedy wychodziła z domu, ale co to znaczyło! To były bardzo duże trzewiki […] i mała zgubiła je zaraz, przebiegając ulicę, którą pędem przejeżdżały dwa wozy”. Dziewczynka wyszła z domu, żeby sprzedawać zapałki, ale tego dnia nikt nie chciał ich kupować. Bała się też wracać do domu na poddaszu bez pieniędzy. Wiedziała, że ojciec będzie ją bił. Zziębnięta przysiadła w jakimś kąciku, łudząc się nadzieją, że może jednak ktoś się jeszcze nad nią ulituje. Na daremno. Stawało się coraz ciemniej, śnieg padał coraz gęstszy, mróz tężał, a jednocześnie w oknach kamienic zaczęły płonąć tysiące świec na choinkach, a ulicę zaczął wypełniać zapach pieczonej gęsiny. Tymczasem dziewczynka powoli zamarzała. Chcąc się jakoś ratować, zaczęła zapalać jedną po drugiej zapałki. W pewnym momencie popatrzyła na rozgwieżdżone niebo i zauważyła, że jedna z gwiazd „spadła właśnie i zakreśliła na niebie długi, błyszczący ślad. – Ktoś umarł! – powiedziała malutka, gdyż jej zmarła babcia, która jedyna okazywała jej serce, zawsze mawiała, że kiedy gwiazdka spada, dusza ludzka wstępuje do Boga.
Dziewczynka znowu potarła siarnikiem o ścianę, zajaśniało dookoła i w tym blasku stanęła przed nią stara babunia, taka łagodna, taka jasna, taka błyszcząca i taka kochana.
– Babuniu! – zawołała dziewczynka – o, zabierz mnie ze sobą! Kiedy zapałka zgaśnie, znikniesz jak ciepły piec, jak gąska pieczona i jak wspaniała olbrzymia choinka! – i szybko potarła wszystkie zapałki, jakie zostały w wiązce. Chciała jak najdłużej zatrzymać przy sobie babkę i zapałki zabłysły takim blaskiem, iż stało się jaśniej niż za dnia. Babunia nigdy przedtem nie była taka piękna i taka wielka; chwyciła dziewczynkę w ramiona i poleciały w blasku i w radości wysoko, wysoko; a tam już nie było ani chłodu, ani głodu, ani strachu – były bowiem u Boga. A kiedy nastał zimny ranek, w kąciku przy domu siedziała dziewczynka z czerwonymi policzkami, z uśmiechem na twarzy – nieżywa: zamarzła na śmierć ostatniego wieczora minionego roku. Ranek noworoczny oświetlił małego trupka trzymającego w ręku zapałki, z których garść była spalona. Chciała się ogrzać, powiadano; ale nikt nie miał pojęcia o tym, jak piękne rzeczy widziała dziewczynka i w jakim blasku wstąpiła ona razem ze starą babką w szczęśliwość Nowego Roku”1.
Pamiętam, że kiedy pierwszy raz, jako podrostek, przeczytałem tę bajkę, byłem wściekły. Nie tylko na ludzi, ale na Boga również, choć jeśli o Boga chodzi, to tej wściekłości na Niego przestraszyłem się bardzo. Nie na tyle jednak, by to doznanie wymazać z pamięci. Noszę je w sobie do dzisiaj. Nie ja jeden.
Siedmioletni William ze Stanów Zjednoczonych zapytał kiedyś Papieża Franciszka: „Gdybyś mógł dokonać jednego cudu, co by to było?”. Franciszek odpowiedział: „Drogi Williamie, uzdrawiałbym dzieci. Nigdy nie byłem w stanie zrozumieć, dlaczego dzieci cierpią. To dla mnie tajemnica. Nie potrafię tego wyjaśnić. Zastanawiam się nad tym i moje serce zadaje to pytanie: Dlaczego dzieci cierpią? Jezus płakał i Jego płacz oznaczał, że rozumie nasze tragedie. Ja również staram się je zrozumieć. Tak, gdybym mógł dokonać cudu, uzdrowiłbym wszystkie dzieci”. William do listu dołączył też rysunek. „Jest na nim duży, czarny krzyż, a za nim tęcza i słońce – mówi Franciszek. – Podoba mi się to. Moją odpowiedzią na ból dzieci jest cisza bądź słowo zrodzone z moich łez. Nie boję się płakać. Ty też nie powinieneś się tego bać”2.
Wróćmy do bajki Andersena. Moją dziecięcą wściekłość, wynikającą z bezsilności wobec tak potwornej niesprawiedliwości, po latach pomógł mi pełniej zrozumieć i zaakceptować Bruno Bettelheim i jego książka Cudowne i pożyteczne, o znaczeniach i wartościach baśni. „Baśń to elementarz, z którego dziecko uczy się czytać we własnym umyśle – mówi Bettelheim – elementarz napisany w języku obrazów. Jest to jedyny język, dzięki któremu możemy rozumieć siebie i innych, zanim dojrzejemy intelektualnie”3. O Dziewczynce z zapałkami mówi się, że jest baśnią czy bajką. Ale dlaczego nawet dzisiaj, choć chyba jakoś tam wydoroślałem, nadal uważam ten tekst za chybiony celu? Otóż dlatego, że – jak mówi za Bettelheimem Piotr Kowolik – „Charakterystyczną cechą [baśni] jest pozytywne zakończenie przygód baśniowych bohaterów. Jest to dla dziecka bardzo ważne, ponieważ pozwala mu utrzymać wiarę w zwycięstwo dobra i przywraca równowagę emocjonalną po wzruszeniach przeżytych w toku śledzenia okrutnych konfliktów i sytuacji zgoła nieetycznych, jakich w baśniach przeznaczonych pierwotnie dla dorosłych jest wiele”4.
No dobrze – powie ktoś – od kogo jak od kogo, ale od katolickiego księdza można jednak wymagać trochę więcej niż od, powiedzmy, psychoanalityka. To prawda. Przecież bajka o dziewczynce z zapałkami kończy się więcej niż dobrze. Prawdziwym happy endem. To dziecko osiąga przecież cel swego życia: zbawienie duszy, życie wieczne. Czy może być coś cenniejszego. To też prawda. Tyle tylko, że Bóg staje się współwiny biedy, cierpień i śmierci tej dziewczynki. Nie zrobił nic, żeby jej ulżyć, a winni jej męki i śmierci nawet w najmniejszym stopniu nie odczuli swojej winy. W prawdziwej baśni winni zostaliby pokonani przez bohatera, w tym przypadku dziewczynkę, albo przynajmniej ukarani. W tej bajce Bóg również został skompromitowany, jako że nie widać żadnego związku między Jego dobrocią, nieszczęściem dziewczynki i postępowaniem pozostałych osób. Pointa tej bajki wygląda przecież tak: „Ranek noworoczny oświetlił małego trupka trzymającego w ręku zapałki, z których garść była spalona. Chciała się ogrzać, powiadano; ale nikt nie miał pojęcia o tym, jak piękne rzeczy widziała dziewczynka i w jakim blasku wstąpiła ona razem ze starą babką w szczęśliwość Nowego Roku”. A więc w gruncie rzeczy nic się nie stało. Ten i ów z przechodniów, widząc „małego trupka”, z pewnością się wzruszył, dyskretnie otarł łezkę, a nawet pożałował dzieciaka i przyśpieszył kroku, poszedł do domu zasiąść do stołu i pieczonej gęsi. Szkoda świąt. Żal czasu, co się stało, to się nie odstanie, a żyć trzeba.
W ostatecznym rozrachunku dobre i to, zwłaszcza fakt, że dziewczynka przeżyła śmierć i teraz, wyzbyta wszelkiego cierpienia, otrzymuje to, czego jej w życiu poskąpiono. Jej życie nie zostało też zamknięte w przedziale tych kilku czy kilkunastu lat, jakie jej było dane przeżyć. Przeniesienie duszy dziecka do nieba daje nam jednak nadzieję na to, że Bóg jest tym, który daje to, co jest dla człowieka bardziej niż konieczne, czyli miłość, jak mówi Eberhard Jüngel, a więc siebie samego.
Radość jak śmiertelna choroba
Wybierającym się do teatru, nie bacząc, na co się wybierają, czasami życzymy miłych wrażeń, ale czy rzeczywiście teatr jest po to, by nas mile zabawiać? Nawet wtedy, gdy dają komedię. Teatr wyrósł z religii, z liturgii i do dzisiaj nie zatracił jednej, ale za to najważniejszej cechy. W teatrze jak w kościele czy innej świątyni, żeby nie zmarnować czasu, trzeba się oddać w niewolę aktora lub kapłana. Poza tym, zresztą na szczęście, świątynia i teatr to już jedyne i ostatnie miejsca, nad którymi nie mamy władzy. Po prostu nie ma jeszcze takiego pilota, którym można by sterować, a nawet wyłączać przedstawienie czy nabożeństwo. Podobnie ma się rzecz z poezją. Jaki jest wiersz, każdy widzi, i nic się tu zmienić nie da. Za przykład niech nam posłuży wiersz Władysława Sebyły pt. Ojcze nasz.
Poeta urodził się 6 lutego 1902 roku w Kłobucku pod Częstochową, gdzie jego ojciec był kierownikiem szkoły. Dzieciństwo spędził w Będzinie. Studia zaczął w 1921 roku na Politechnice Warszawskiej, ale po roku przeniósł się na polonistykę na Uniwersytecie Warszawskim. Od 1925 roku pracował jako urzędnik Pocztowej Kasy Oszczędności. W latach 1927-1928 odbył służbę wojskową. Związał się z grupą literacką „Kwadryga”. W 1927 roku debiutował zbiorem Modlitwa. Latem 1939 roku w stopniu podporucznika Sebyła został powołany do wojska. Po klęsce wrześniowej znalazł się w obozie w Starobielsku. Został zamordowany przez NKWD w Katyniu wiosną 1940 roku.
Ojcze nasz, któryś jest na niebie błękitny i pusty.
Nie święcę twoich imion, nie znam twoich znaków.
Z pianą oceanowe miotają wychlusty
Do nóg mi martwe ryby z twojego zodiaku.
Górą noc jak pies leży i gwiazdami szczeka,
Więc dojrzeć cię nie mogę w ciemności i mrozie,
Przyjścia królestwa twego już nie czekam,
Przed pustką stygnę w grozie.
Przerażająca wizja świata i człowieka. Przecież błękitne niebo powinno wymownie zaświadczać, że Bóg jest tuż, że jest łagodny jak łagodny bywa błękit. Nocą poczerniały nieboskłon warczy jak pies, a gwiazdy zdają się zmaterializowanym ujadaniem. Podobnie dzieje się z morzem. Zamiast być źródłem życia, jest krainą śmierci. Ryby, które dla chrześcijanina są symbolem Chrystusa, w tym morzu giną. Ziemia zamarza, staje się bryłą lodu zawieszoną w bezkresnej próżni i na nic się zda szukanie w takim świecie czegoś, co miałoby jakiś sens. Z tego powodu bohatera tego wiersza ogarnia groza, a z niej rodzi się rozpacz.
Więzi mnie wola ciała, wszystkiego stworzenia
Strachy i nędze w żyłach moich krzyczą
I na ziemi i w niebie czyhają cierpienia,
I poją chleb powszedni bezsilną goryczą.
Nie odpuszczone przez mych nieprzyjaciół winy
Budzą mnie, z sennej wołając czeluści,
I warczą w mózgu niestrudzone młyny:
– Jeśli wróg nie odpuścił, niech ci Bóg odpuści.
I wołam: – Ojcze nasz, którego nie ma
Wywiedzionego z otchłani kuszenia,
Niechaj cię noc obrośnie potężna i niema
I gwiaździstym milczeniem zbawi od istnienia.
Podobnie jak w świecie, w makrokosmosie, bohater wiersza, a może sam poeta, nie znajduje też Boga w sobie samym, w swoim wnętrzu, czyli w tym mikrokosmosie, jakim jest człowiek. W ludziach, podobnie jak we wszechświecie, ten sam zamęt, ta sama nędza i strach, i bezsilność. Potęgowana jeszcze przez niemożliwe do uspokojenia wspomnienia złej przeszłości. Nie chodzi jednak o wyrzuty sumienia z powodu krzywd, jakie wyrządziliśmy bliźnim. Chodzi o to, że krzywdząc innych, zaraziliśmy ich nienawiścią i chęcią zemsty. Prosi więc bohater Boga, by, jeśli już istnieje, przestał istnieć, bowiem nic po Bogu w podłym świecie.
Nie wiem, jak myślisz? Czy błyskawicami?
Zamętem wiosny? miłością? cierpieniem?
Czy myśli twoje powstają jak cienie
żywotów naszych i gasną wraz z nami?
Bo – gdyśmy myślą – możesz nas z otchłani
jednym wspomnieniem do bytu powołać,
i przeżyjemy krótki sen anioła,
wyrwani z grobu, istnieniu oddani.
Jeśliśmy ciałem twoim – zniszczejemy
i z prochów naszych nowe światy wstaną,
a nad wiecznością wichrem kołysaną
smugami świateł gasnących przejdziemy.
Mówi więc Sebyła, że nie wie, jaki jest Bóg sam w sobie. Na niewiele się zda, wydaje się mówić poeta, również wiara w to, że Bóg jest Ojcem ludzkości. Nawet jeśli jesteśmy cieniem Boga, cieniem Jego myśli i istnienia, nic to nie znaczy, bo przecież jesteśmy tylko na chwilę, istniejemy tyle co spadająca gwiazda. Krótko mówiąc, istnienie ludzi i świata jest bez znaczenia, bo nawet wieczność jest wichrem kołysana, czyli mocno niepewna, ale jednak problematyczna, skoro o niej mówimy. Można więc zasadnie twierdzić, że poeta znalazł się w pułapce. Zatrzaśnięty podwójnie, wewnątrz podłego świata i wewnątrz równie podłego samego siebie, powinien albo stać się bezdusznym cynikiem, zachłannym egoistą, pożerającym wszystko i wszystkich dookoła, albo popełnić samobójstwo. Tymczasem Sebyła tak pointuje poemat:
O bezimienny, wiem, że cię nie zgadnę,
bo wszystkie słowa są twoim imieniem.
Z nich narodzony, swym groźnym istnieniem
wdzierasz się w moje modlitwy nieskładne5.
Myślę, że najlepszym komentarzem do tych paru linijek będzie wypowiedź Papieża Franciszka. „Ktoś – mówi biskup Rzymu – może mnie zapytać: «Ojcze, ależ ja mam wiele wątpliwości co do wiary, co powinienem zrobić? Czy nigdy nie wątpisz?». Mam ich wiele… Oczywiście w pewnych chwilach wszystkich nachodzą wątpliwości! Wątpliwości dotyczące wiary, w pozytywnym tego słowa znaczeniu, to znak, że chcemy poznać lepiej i dogłębniej Boga, Jezusa i tajemnicę Jego miłości względem nas […]. Nie czyńmy wiary abstrakcyjną teorią, gdzie mnożą się wątpliwości. Uczyńmy raczej z wiary nasze życie. Starajmy się ją praktykować, służąc braciom, zwłaszcza najbardziej potrzebującym. Wówczas zniknie wiele wątpliwości, ponieważ odczujemy obecność Boga i prawdę Ewangelii w miłości, która bez naszej zasługi, mieszka w nas i którą dzielimy z innymi”6.
Innymi słowy, jeśli chcemy zobaczyć Boga, nie szukajmy Go jedynie w subtelnych, akademickich rozważaniach i teologicznych rozprawach. Teologia jest potrzebna, ale jest ona tylko opowiadaniem o Bogu i może, a nawet powinna podprowadzać człowieka do Boga. Natomiast żywego Boga, takiego, który nie stoi z boku, nie zamieszkuje bliżej nieokreślonych przestrzeni kosmosu ani też nie jest więźniem ludzkiego serca, żywego Boga, który nie tylko jest tu i teraz, ale działa tu i teraz, można najłatwiej odnaleźć, patrząc przed siebie, czyli w takim świecie, jaki mamy tu i teraz.
Takie postawienie sprawy dobrze ujął Jehuda Amichaj, czyli Ludwig Pfeuffer. Poeta tworzący po hebrajsku i tłumaczony na wiele języków. Urodził się w roku 1924 w Würzburgu w rodzinie ortodoksyjnych Żydów. Wydał wiele tomów poezji i prozy, dramatów i słuchowisk. W języku polskim ukazał się wybór jego wierszy pt. Koniec sezonu pomarańczy. W 1935 roku wyjechał wraz z rodziną do Palestyny. Zamieszkał początkowo w Petach Tikwie, potem w Jerozolimie. W 1942 roku zerwał z religijnością. Jako ochotnik brał udział w drugiej wojnie światowej w Brygadzie Żydowskiej Armii Brytyjskiej w Północnej Afryce i we Włoszech. Działał w związku Alija Bet. Walczył w wojnie 1948 roku. Studiował na Uniwersytecie Hebrajskim literaturę hebrajską i biblistykę. Zmarł w roku 2000 w Jerozolimie.
Stoję w miejscu, gdzie kiedyś kochałem.
Pada deszcz. Deszcz to mój dom.
Myślę o słowach tęsknoty.
Widok po kres granicy możliwości.
Pamiętam cię machającą ręką,
jakbyś wycierała okno z białej mgły,
a twoja twarz jak powiększona ze
starej zamazanej fotografii.
Kiedyś sprawiłem wielką krzywdę
sobie oraz innym.
Ale świat zrobiony jest pięknie, zbudowany dla dobra
i wytchnienia, jak ławka w ogrodzie.
I odnalazłem w mym życiu
cichą spóźnioną radość,
jak ciężką chorobę wykrytą późno.
Jeszcze trochę czasu dla cichej radości (Cicha spóźniona radość)7.
Czy można radość przyrównać do ciężkiej, śmiertelnej choroby na dodatek rozpoznanej zbyt późno na leczenie? Widać, że można. Na czym jednak ta radość polega? Rodzi się ona w tym momencie, kiedy człowiek zaczyna przypuszczać, że „świat zrobiony jest pięknie, zbudowany dla dobra / i wytchnienia, jak ławka w ogrodzie”. Taki świat wiele i głośno mówi, kto go zbudował i buduje, a brzydota tego świata wcale nie musi być jednoznaczna. „Nie tak bowiem człowiek widzi, jak widzi Bóg, bo człowiek patrzy na to, co widoczne dla oczu, Pan natomiast patrzy na serce” (1 Sm 16, 7). Świat też ma podszewkę.
Przypisy
1. H.Ch. Andersen, Baśnie, tłum. S. Beyli, J. Iwaszkiewicz, Warszawa 1969, s. 355.
2. Dzieci piszą listy, Papież Franciszek odpowiada, Kraków 2016, s. 64-65.
3. Za: ‹http://www.publikacje.edu.pl›.
4. P. Kowolik, Wpływ bajki i baśni na dzieci w edukacji wczesnoszkolnej: szkic teoretyczny, „Nauczyciel i Szkoła” 3-4 (24-25)/2004.
5. W. Sebyła, Obrazy myśli, Kraków 1938, s. 17.
6. Za: ‹http://www.deon.pl›.
7. J. Amichaj, Koniec sezonu pomarańczy. Wybór wierszy, tłum. T. Korzeniowski, Lublin 2000, s. 137.