Czy pamiętam ks. Jana Ślęzaka? Nie tylko pamiętam, ale widzę go na co dzień, tak jakby jeszcze żył. Takiego kapłana nie da się zapomnieć. Mimo że od jego śmierci upłynęło już czterdzieści lat, ciągle stoi mi przed oczyma, zwłaszcza gdy jestem w rodzinnych Ołpinach. Zresztą nie potrzebuję być tam na miejscu. Gdy przenoszę się duchem w rodzinne strony, widzę go wyraźnie, jak idzie z plebanii do kościoła. W sile wieku, wysoki, wystrzyżony na krótko, tylko nad czołem nieco włosów zarzuconych na lewo. Zawsze w czystej sutannie sprężystym krokiem podążał do świątyni na ranne modlitwy i Mszę świętą.
Spotykając po drodze parafian, odpowiadał na pozdrowienia, uśmiechając się serdecznie, przystawał i pytał o różne sprawy. Wszystko wiedział o swoich owieczkach; co działo się w jakim domu. Wszystko go obchodziło. Nikt nie był mu obojętny. Nikogo nie minął, by nie nawiązać rozmowy, nie odezwać się. Gdy ktoś go nie zauważał, wołał już z daleka: „Marysiu, a co tam u was słychać?”. Nikomu nie mówił per „pan” czy „pani”, wszystkich znał po imieniu i po imieniu zwracał się do każdego.
Odszedł na zawsze 5 czerwca 1972 roku w 59. roku życia i w 35. roku pobytu w Ołpinach jako wikariusz, administrator i proboszcz. Ta smutna wiadomość dotarła do parafian w poniedziałek, kiedy w rodzinie Mikrutów skończyły się właśnie prymicje syna Antoniego. Ksiądz Jan Ślęzak bardzo cieszył się każdym powołaniem kapłańskim, ale na Mszy prymicyjnej ks. Antoniego już nie był.
Ciężkiej choroby i zbliżającego się końca nikt się nie spodziewał, bo – tak się wszystkim wydawało – Ksiądz Prałat był okazem zdrowia. Nigdy nie słyszałem, aby narzekał na stan swojego zdrowia. Nie widziałem, by zażywał lekarstwa. Najpewniej ukrywał swój nie najlepszy stan i nie dawał poznać, że jest śmiertelnie chory. Cierpiał, gdy choroba przykuła go do łóżka. Tak kończył powoli służbę w ołpińskiej parafii. Osierocił wieś i ludzi, dla których – jak napisano na jego grobowcu – był „wszystkim dla wszystkich”. Osierocił także nas, kapłanów rodaków, dla których był prawdziwym ojcem. Plebania w Ołpinach była naszym drugim domem.
Nie podjąłbym się napisania życiorysu ks. Jana ślęzaka. To była zbyt bogata postać, bym zdołał to zrobić. Chciałem jednak przelać na papier tych kilka osobistych wspomnień o nim. To potrzeba serca. Modlitwa przy jego grobie w dniu Wszystkich Świętych, kiedy prawie nikogo nie było już na cmentarzu, utwierdziła mnie w przekonaniu, że tak powinienem zrobić. Trzeba dać o nim świadectwo rodakom w Ołpinach, którzy nie mieli z nim bezpośredniego kontaktu. Znają go tylko z opowiadań rodziców i dziadków. Wiedzą, że był taki dobry kapłan, który całe swoje kapłaństwo poświęcił ludziom. (Po swoich święceniach ks. Ślęzak tylko siedem miesięcy był w parafii Uście Solne na Powiślu).
Czy jednak podołam chociaż w mały stopniu ukazać bogactwo tej postaci? Gdy ks. Jan Ślęzak przeżywał najlepsze lata w Ołpinach, byłem jeszcze dzieckiem, a po skończonej szkole podstawowej opuściłem rodzinny dom i Ołpiny. Dane mi było jednak bliżej go poznać, być świadkiem jego niezwykłego życia i pracy, kiedy wracałem do Ołpin jako kleryk i żołnierz, a później – przez cztery lata – jako młody wikariusz w Szczucinie.
Moje pierwsze „spotkanie” z Księdzem Proboszczem Janem Ślęzakiem (wtedy jeszcze administratorem parafii w Ołpinach) miało miejsce 28 stycznia 1944 roku, gdy udzielał mi sakramentu chrztu świętego. W taki sposób stałem się jego duchowym dzieckiem i jestem mu za to wdzięczny. Później przyszły lata przedszkolne i mój pobyt w ochronce u sióstr dominikanek w ołpińskim „klasztorku”. Jako maluch składałem mu kiedyś życzenia imieninowe. O ile mnie pamięć nie myli, to siostra Irena, dominikanka, która opiekowała się dziećmi, przygotowała mnie do złożenia Księdzu Proboszczowi życzeń 20 października, w dniu św. Jana Kantego, jego patrona. Byłem z pewnością bardzo przejęty. Niewiele pamiętam oprócz ganku obrośniętego winem (to była jeszcze stara ołpińska plebania), ciemnej sali (to najpewniej była jadalnia na plebanii) i cukierków, którymi częstował solenizant.
Pamiętam też, jak później ks. Jan przygotowywał mnie do Pierwszej Komunii Świętej. W małej salce – w tak zwanym skarbcu w kościele – prowadził dla nas katechezy. Z wielką miłością odnosił się do nas, dzieci. Chciał nas jak najlepiej przygotować na przyjście Jezusa. Zawsze zresztą biła od niego wrodzona uprzejmość i dobroć.
Gdy byłem nieco starszy, pamiętam, jak bardzo zależało mu na tym, byśmy na pamięć uczyli się godzinek do Najświętszej Marii Panny, nieszporów, stacji Drogi Krzyżowej i tajemnic różańcowych. Dawał nam drobne nagrody rzeczowe, co w jakiś sposób dopingowało nas do pilnej nauki. Każdy chciał zająć pierwsze lub drugie miejsce.
Nasz proboszcz lubił nabożeństwa paraliturgiczne i zawsze brał w nich udział. Przed każdą Mszą świętą siadał w konfesjonale i czekał na penitentów, śpiewał z wiernymi godzinki. Dobrze to pamiętam, gdyż razem z kolegą Krzyśkiem, synem kościelnego, przychodziliśmy wcześniej do kościoła jako ministranci, a po oddzwonieniu średnim dzwonem obserwowaliśmy, co dzieje się w kościele. Nasz Proboszcz śpiewał głośno, chociaż – jak mi się zdaje – nie miał nadzwyczajnego słuchu. A gdy ktoś podchodził do konfesjonału, przerywał śpiew i spowiadał.
Ksiądz Ślęzak bardzo lubił liturgię, solidnie się do niej się przygotowywał i z wielką pobożnością ją sprawował. Podczas Mszy świętej w dzień powszedni, a na pewno zawsze w niedzielę, śpiewał tak zwaną lekcję, Ewangelię, prefację i Pater noster. W czasie Mszy świętych na ogół grały organy. W większe święta i uroczystości kościelne była asysta, chór i orkiestra. Na odpusty parafialne Ksiądz Proboszcz wzorowo przygotowywał procesje z „obraźnicami”, członkami Żywego Różańca niosącymi świece, z dziećmi sypiącymi kwiaty, z mężczyznami niosącymi sztandary i chorągwie. W Ołpinach pod bacznym okiem Księdza Proboszcza wszystko, a zwłaszcza liturgia, musiało być zapięte na ostatni guzik.
Okoliczni księża doceniali naszego Proboszcza. Na odpustach czy innych uroczystościach parafialnych był zawsze komplet księży dekanalnych, a niekiedy także spoza dekanatu. Gościnność Księdza Proboszcza znana była wszystkim okolicznym kapłanom, dlatego chętnie odwiedzali plebanię w Ołpinach. W czasie odpustowego obiadu gospodarz przemawiał. Każdego kapłana z osobna wymieniał, wspominając jego zasługi na polu duszpasterskim i dziękując mu za przyjazd. Przemówienie ks. Ślęzaka było zwykle dosyć długie; posługiwał się przy tym wyrażeniami łacińskimi, a niekiedy cytował całe łacińskie sentencje.
Gdy biskup tarnowski Jerzy Ablewicz chciał pokazać kard. Karolowi Wojtyle, metropolicie krakowskiemu, jak przebiega w diecezji tarnowskiej peregrynacja cudownego Obrazu Matki Bożej Częstochowskiej, wybrał parafię w Ołpinach. Wiedział, że Ksiądz Proboszcz stanie na wysokości zadania. Dobrze pamiętam księdza kardynała stojącego na ambonie w ołpińskim kościele i głoszącego słowo Boże. Dobrze też pamiętam, jak w czasie kolacji na plebanii ks. Ślęzak rozradowany dziękował kardynałowi i biskupowi tarnowskiemu za obecność i posługę w parafii ołpińskiej. To był zaszczyt dla niego gościć tak zacne osobistości.
On jednak zawsze i względem każdego był gościnny. Gdy jako klerycy przyjeżdżaliśmy do Ołpin na wakacje i ferie, po Mszy świętej brał nas na plebanię na wspólne śniadanie. To był nasz miły obowiązek, z którego w żaden sposób nie mogliśmy się zwalniać. To były niezapomniane chwile, zwłaszcza kiedy przyjeżdżali również księża rodacy. Widać było, że wszyscy dobrze się czują u ks. Jana.
Ksiądz Ślęzak zwracał się do nas nieco żartobliwie: „No panowie, powiedzcie mi, co tam gdzie słychać”. Innym razem prowokował nas do dyskusji na tematy bieżące w Kościele albo nad jakimś artykułem z „Tygodnika Powszechnego”. Zastanawiałem się nieraz, kiedy zdążył przeczytać cały „Tygodnik Powszechny”, kiedy znalazł czas na lekturę, bo – jak pamiętam – widziałem go przede wszystkim cały dzień pracującego w polu. Nas, kleryków, „próbował” i mówił: „Powiedzcie, wy lewici, jak was w tym seminarium uczą, jak to ma wyglądać ta posoborowa liturgia”.
Jeżeli chodzi o liturgię i wystrój kościoła, ks. Jan zawsze chciał być pierwszy w dekanacie i pewnie w całej diecezji. W kwestii zmian w wystroju kościoła po Soborze Watykańskim II autorytetami byli dla niego księża rodacy: ks. Ksawery Solarz, ks. Kazimierz Kluz, późniejszy biskup, i ks. Jan Dziuban. Wszyscy w swoich diecezjach byli związani ze sztuką kościelną. Ksiądz Proboszcz spotykając się z nimi, radził się, jak zmienić wystrój wewnętrzny i zewnętrzny kościoła, by wszędzie było ładnie i schludnie. Wspomniani księża nie tylko radzili mu, lecz także projektowali i szukali wykonawców. On chlubiąc się nimi i dziękując im, mawiał nieco żartobliwie: „Wyście uczeni, wyście są od tego, co ja tam wiejski proboszcz wiem. A zresztą to, co ja robię, wy tego nie umiecie”.
Byłem nieraz świadkiem, że po Mszy świętej, na śniadaniu, Ksiądz Proboszcz jadł w pośpiechu i mówił: „Nie dziwcie się, ja już zjadłem i idę do pola, bo ja nie jestem na urlopie. Tam na pewno już Ludwik (Jego stały współpracownik) zaprzągł konie. Wy sobie tutaj siedźcie i prowadźcie pogawędki”. A do nas, kleryków, zwracał się nieraz mniej więcej tak: „A wy, panowie, jakbyście chcieli mi pomóc, to przyjdźcie, jak się przebierzecie, do «gumien», będziecie ubijać siano”. Kiedy indziej mówił: „Dzisiaj to w kancelarii trochę popracujecie, przyda wam się taka praktyka”. Z wielką ochotą spełnialiśmy te prośby. Zresztą nie były one częste.
Któregoś roku w czasie wakacji zaproponował nam, klerykom, byśmy przygotowali z dziećmi i młodzieżą jasełka na Boże Narodzenie, które miały być odegrane w kościele. (Pewnie przypomniał sobie ze swojej młodości własną działalność sceniczną i recytatorską). Zabraliśmy się do tego z zapałem, chcieliśmy się bowiem wywiązać z powierzonego nam zadania jak najlepiej. Trudności nie brakowało. Musieliśmy oczywiście dobrać odpowiednich aktorów, ale udało się: zagraliśmy parę razy jasełka, według tekstu Rydla, ku zadowoleniu Księdza Proboszcza i parafian. Frekwencja dopisała.
Wracając jeszcze myślą do Mszy świętych niedzielnych sprawowanych przez naszego Proboszcza, przypominam sobie, że kiedy byłem ministrantem, „słowo” ks. Jana bardzo mi się dłużyło. Nie tyle jednak jego kazania, ile ogłoszenia, które nieraz zaczynały się jeszcze przed Eucharystią. Ksiądz Jan był nie tylko gorliwym kapłanem, lecz także społecznikiem, stąd też podejmował w parafii ciągle nowe inicjatywy. W czasie ogłoszeń mówił o tym, co we wsi się robi i jakie działania zostaną podjęte w danym tygodniu. Co będzie robione, w którym rejonie wsi i kto będzie odpowiedzialny za konkretne zdania, jak chociażby przywiezienie piasku.
Dopingował ludzi do prac społecznych. Umiał „gadać” z inżynierami, z wykonawcami i urzędnikami na różnych szczeblach, począwszy od gminy, a skończywszy na urzędnikach wojewódzkich. Nigdy nie rozmawiał z nimi na podwórku, ale zapraszał na plebanię, do jadalni. Tam ich gościł i zawsze „wytargował” dla wsi to, co chciał. W kościele mówił jedynie to, co mógł powiedzieć, a po Mszy świętej spieszył, by jeszcze spotkać się ze wszystkimi ołpińskimi liderami i osobiście z nimi porozmawiać. „To jest bardzo ważna sprawa” – mówił. Dla niego zresztą nie było spraw nieważnych, jeśli chodziło o Ołpiny. Mawiał: „Nie może być zwłoki, to musi być już załatwione”.
Pamiętam, jak kiedyś przyjechałem już jako wikary do Ołpin ze Szczucina na zakupionym motorze MZ. Chciałem się pokłonić proboszczowi, a może pokazać mu „moje cudo”. Podjechałem pod kościół i zastałem go na budowie domu parafialnego. Pracował razem z parafianami. „O, jak dobrze żeś się zjawił. Tak potrzeba natychmiast jechać do Jasła, do powiatu. Zawieziesz tam dokumenty. Będziesz miał i ty udział w tej budowie” – powiedział do mnie.
Całymi dniami pracował, dając przykład tym, którzy sceptycznie odnosili się do różnych jego przedsięwzięć. Zaprzęgał plebańskie konie i razem z Ludwikiem jechał w różne rejony Ołpin, aby tam pracować. „Jeżeli proboszcz wyjechał, to ty nie pojedziesz?” – mówili ludzie tym, którym się nie chciało. „Gdybym miał konie, pojechałbym na pewno” – mówili z kolei ci, którzy nie mieli zaprzęgu.
Ksiądz Jan miał niespożyte siły. W tamtych czasach w Ołpinach nie było jeszcze telefonów. Plebania również była pod tym względem odcięta od świata. A on tyle spraw miał do załatwienia i to nie tylko tych związanych z rozwojem materialnym Ołpin, lecz także innych.
W 1956 roku, kiedy mój tatuś śmiertelnie zachorował, ks. Jan Ślęzak przyszedł do naszego domu i zwrócił się do nas, płaczących: „Wy się o tatusia nie martwcie, wy się za tatusia módlcie. Ja nad wszystkim będę miał pieczę”. Załatwił szpital w Jaśle, operację na żołądek, a my codziennie modliliśmy się pod przewodnictwem siostry dominikanki. Operacja udała się, tatuś wrócił do domu i z większą ofiarnością służył proboszczowi, bo chciał się mu odwdzięczyć. Wspominam to zdarzenie nie dlatego, że dotyczy mojej rodziny, ale ponieważ nie był to odosobniony przypadek.
Ksiądz Jan Ślęzak był wszędzie tam, gdzie ktoś potrzebował pomocy: gdy się u kogoś paliło, gdy ktoś zachorował, gdy się dowiedział, że w jakimś domu na „przednówku” nie ma czego włożyć do garnka i nakarmić dzieci w licznej rodzinie, gdy powódź zniszczyła siano itp. Nie potrafię wyliczyć tych wszystkich sytuacji. Ksiądz Jan był człowiekiem wielkiego współczucia i miłosierdzia wobec ludzi biednych i potrzebujących. Czuł się pasterzem i ojcem całej parafii i naprawdę nim był.
Wracając jeszcze do wspomnianych niedzielnych ogłoszeń. Nieraz słyszałem w kościele taką zapowiedź: „W środę będą na plebanii wykopki ziemniaków (albo: koszenie koniczyny, koszenie łąki, żniwa). Bardzo proszę o pomoc”. Ludzie przychodzili gremialnie, a on chodził po polu w „czamarze”, czyli krótkim stroju kapłańskim, noszonym przez kanoników i prałatów. Latem to najczęściej Ksiądz Proboszcz kosił zboże czy łąkę. Popijał z chłopami kwaśne mleko, maślankę albo źródlaną wodę i zagrzewał ich do pracy: „Jak słońce wyjdzie, będzie się nam o wiele gorzej kosiło”.
Nierzadko w lecie wczesnym rankiem, jak tylko się rozwidniło, ks. Jan był już na polu, by podziękować Bogu za łany pszenicy, owsa czy zagony ziemniaków i sprawdzić, czy plony nadają się już do zbioru. Kochał pole, tam czuł się dobrze. W polu wszystko mu pachniało, wszystko tam dla niego śpiewało, tam naprawdę odpoczywał. To był pierwszy rolnik we wsi i najlepszy gospodarz. Kochał gospodarstwo i pracę na roli. W stajni miał dwie pary pięknych koni, w oborze kilka krów, trzodę chlewną i wszelkie ptactwo, na czele z indykami. Te zawsze znajdowały się na stole z racji odpustu czy innych uroczystości. Miał troje pomocników na plebanii i w gospodarstwie, ale to On doglądał wszystkiego i wszystkim zarządzał. Decydował, co na którym stajaniu będzie sadzone czy siane.
Parafianie patrzyli z podziwem na swego Proboszcza i chcieli mu dorównać, ale to było niemożliwe. U niego w „gumnach” młocarnia szła w ruch pierwsza w wiosce, a on sam wpuszczał w maszynę snop po snopie i cieszył się, jeżeli zboże dobrze sypało. U niego ziemniaki pierwsze musiały być w piwnicach, bo przecież on ma dawać przykład.
Kiedy już zapadł mrok i nic w polu nie można było zrobić, wtedy jako gospodarz wsi udawał się na zebranie gromadzkie, na próby chóru i orkiestry, które prowadził organista Władysław. Szedł sprawdzić frekwencję albo śpiew chórzystów. Chciał, by wiedzieli, że się nimi interesuje. Trzeba było też zaglądnąć na zebranie strażackie i spotkanie w Kole Gospodyń Wiejskich… Musiał także być na każdym zebraniu szkolnym. Był zresztą w komitywie z kierownikiem szkoły, panem Szlęzakiem, oraz z całym gronem nauczycielskim. Uważali go za swojego duchowego opiekuna. Nigdy chyba nie miał jakiegokolwiek urlopu. Pamiętam, jak tylko raz powiedział: „Pojechałem na kilka dni do Krynicy na wypoczynek. Tam Romeczek [ks. Roman Wójcik] zaopiekował się mną”.
Tak mi się wydaje, że wolne miał również wtedy, gdy jechał furmanką do chorego. Dawał dzwonkiem sygnał, że wiezie Pana Jezusa, bo ktoś potrzebuje duchowego pokarmu. Widzę go siedzącego na tylnym siedzeniu wozu, w komży, stule i birecie trzymającego na piersiach bursę z Najświętszym Sakramentem. Jaki on wtedy był dostojny, skupiony…
Chwile wytchnienia miał w drugi dzień Świąt Bożego Narodzenia i Świąt Wielkanocnych, gdy jechał z rewizytą do dworu, do zaprzyjaźnionej rodziny państwa Wojnarskich. Bardzo podobał mi się wtedy nasz Proboszcz w bryczce zaprzęgniętej w parę pięknych koni. (Wojnarscy przyjmowani byli przez Proboszcza obiadem po sumie w pierwszy dzień świąt).
Raz na dwa tygodnie jechał do klasztorku sióstr dominikanek na spowiedź sióstr i Mszę świętą. O ile pamiętam, było to w czwartek. Moim obowiązkiem, jako ministranta mieszkającego najbliżej klasztorku, było służenie. Stanowiło to dla mnie miły obowiązek, bo siostry zawsze częstowały mnie jakimś upieczonym na tę okazje plackiem albo cukierkami. Po Mszy świętej i śniadaniu Ksiądz Proboszcz szedł do fryzjera Bronisława Figury mieszkającego naprzeciw klasztoru, aby się ostrzyc.
Dziś, kiedy sam kończę moje proboszczowanie i jestem świadom trudności związanych z gospodarowaniem i parafialnymi finansami, myśląc o moim Proboszczu w Ołpinach, zastanawiam się, jak on dawał sobie radę. Działał przecież na tylu frontach wsi i parafii ołpińskiej. Nigdy nie słyszałem, by z ambony prosił o pieniądze, nawoływał do większej ofiarności, by – jak dzisiaj mówimy – urządzał składki na parafialne inwestycje czy „chodził” za pieniędzmi. Być może uszło to mojej uwadze, ale faktem jest, że takich sytuacji nie pamiętam. Wydaje mi się, że cały dochód z gospodarstwa przeznaczał na potrzeby parafii. Nie był człowiekiem skąpym, dusigroszem, nie zbijał fortuny.
Dla siebie nie miał niczego, żył bardzo skromnie. Umeblowanie jego pokoju to łóżko, stół i klęcznik. Był czas, że kupił sobie motor WSK, by szybciej przemieszczać się z jednego rejonu parafii w drugi i dopilnować prac społecznych. Dostrzegał materialne potrzeby swoich parafian. Jak wspomniałem, pomagał wielu, ale robił to zawsze bardzo dyskretnie. My, klerycy, odczuwaliśmy jego dyskrecję w sprawach materialnych, ale i hojność. Jako administrator parafii, a potem jej proboszcz przejął kościół w stanie surowym, a całkowicie go wyposażył. Wybudował nową plebanię, dom katechetyczny, w którym zamieszkał także wikary. Skąd brał na to fundusze? Nie wiem.
Po tylu latach od jego śmierci można powiedzieć, że pamięć po nim trwa. Dobrze, że parafianie pamiętają o tym niezwykłym Kapłanie. Dobrze, że w czterdziestolecie śmierci Księdza Prałata, a rok później w stulecie jego urodzin odbyły się w ołpińskiej parafii podniosłe uroczystości. Ciągle świeże znicze na jego grobie świadczą o tym, że żyje on w sercach parafian. Dwie ławeczki przy jego grobowcu to znak, że parafianie rozmawiają ze swoim Proboszczem, gdy odwiedzają go na cmentarzu.
Gdy patrzę na olpiński kościół, na plebanię, na dom parafialny, na plac przykościelny, na remizę, na budynek dawnego Urzędu Gminy, na ośrodek zdrowia, na miejsce po starej szkole, na nową wybudowaną szkołę także dzięki jego staraniom – wszystko przypomina mi ks. Jana Ślęzaka, głównego architekta życia duchowego i materialnego pięknej miejscowości Ołpiny.
Nadanie Szkole Podstawowej i Gimnazjum w Ołpinach imienia Księdza Prałata Jana Ślęzaka to wyraz wdzięczności, uznania i hołdu mieszkańców dla tego niezwykłego Człowieka i Księdza.