„Modlić się za żywych i umarłych”… Ale po co? Żeby tym pierwszym załatwić lepsze życie na ziemi, a drugim wieczne szczęście w niebie? Dlatego że to „uczynek miłosierdzia”, za który dostaniemy nagrodę? Czy to się opłaca? Czy to jest inwestycja, która się zwróci? Zastanawiając się nad modlitwą, z automatu pytamy o jej wartość użytkową. Pragniemy efektów. Skuteczność albo śmierć. Skrycie wierzymy, że cel uświęca środki, nie dlatego że środki są haniebne, ale dlatego że bez celu – oczekiwanego efektu – wydają się nam bezwartościowe. Robimy z siebie bohaterów, bo przecież nie dla siebie prosimy, lecz dla innych. Czy na pewno? Czy modlitwa za „żywych i umarłych” to tyle co wyświadczyć komuś przysługę? Coś komuś załatwić? Skorzystać ze znajomości w niebie?
Trzeba się cofnąć, żeby przyjrzeć się modlitwie jako takiej. Niedawno czytałem wywiad-rzekę z Urszulą Melą1. Etykieta „mama Jaśka Meli” pewnie przywołuje jakieś skojarzenia, pozostaje dla nas medialną wizytówką pozwalającą zidentyfikować osobę. Nie chodzi jednak o to, że Urszula Mela przeżyła śmierć jednego syna, kalectwo drugiego oraz pożar, który pozbawił jej rodzinę całego dobytku, oraz inne „mniej spektakularne” dramaty. To wszystko budzi współczucie i podziw, ponieważ dziś Urszula Mela przyznaje tym wydarzeniom wartość pedagogiczną, dostrzega także ich sens. Rzecz w tym, że ma ona wieloletnie doświadczenie wspólnoty Kościoła, a swoje życie widzi w optyce historii, którą podarował jej Pan Bóg obecny we wszystkich, również dramatycznych, wydarzeniach.
W książce Urszuli Meli znajduje się akapit, w którym wspomina o Modlitwie w bliskości Boga dominikanina Simona Tugwella2. „Gdyby mnie dziś spytać, która książka wywarła na mnie w życiu największy wpływ, chyba bym wskazała właśnie tę”3. Wiedząc, kim jest Urszula Mela, nie mogłem tej książki nie przeczytać. Wiele z tego, co w tym tekście dotyczy modlitwy, jest właściwie relacją z tej lektury.
Modlitwa – od czego w ogóle zacząć?
Oczywiście zawsze można powiedzieć, że o modlitwie nie wiemy w gruncie rzeczy nic, bo to przestrzeń niepoznawalna i zakryta, a jedynymi uprawnionymi do wypowiadania się na ten temat są mistycy i papieże. Tugwell dobrze wie, że jest jak osoba „rzucona na głęboką wodę”, która jednak chciałaby pływać. Modlitwa jest zbyt bliska naszym pragnieniom, aby się nad nią nie zastanawiać. Ale od czego w ogóle zacząć? Nie można rozpocząć po prostu od modlitwy, bo nie jest ona sferą izolowaną. Nie da się o niej mówić tak, jak się opowiada o kolekcji znaczków pocztowych. Modlitwa nie jest tematem samym w sobie. Jest organicznie związana z życiem i sposobem myślenia o rzeczywistości.
Chyba właśnie dlatego pierwsza połowa książki Tugwella w zasadzie nie dotyczy modlitwy pojmowanej jako specyficzna czynność, ale fundamentów: Kim jest Bóg? Kim jest człowiek? Możemy dopuścić myśl, że modlitwę docelowo traktujemy jako pewnego rodzaju nawyk. „Nawyki jednak od czegoś muszą się zacząć”. Chcielibyśmy mieć ten nawyk, ale go nie mamy. Czy nie jest tak, że modlitwa jest dla nas przede wszystkim nieustannym wyrzutem sumienia? Mówimy: „Powinienem się więcej modlić”, „Tak rzadko myślę o Bogu”, „Ciągle zapominam o modlitwie”. Hasło „Ora et labora” siedzi w nas mocniej, niż nam się wydaje. Chcemy robić to częściej, ale tego nie robimy. Zależy nam na tym, ale o tym zapominamy. Może dlatego, że w gruncie rzeczy wcale tego nie pragniemy, a jedynie zmuszamy się do tego pragnienia, bo przeczuwamy, że warto to robić? W mojej mocy jest pragnienie dobra, ale nie jego wykonanie (Rz 7, 18)4. To jest właśnie ten zgrzyt, który udowadnia nam, jak słaba jest nasza wiara.
Człowiek na Bożym tronie
Musimy kopać dalej, aby odkryć nasz realny sposób myślenia, a nie optymistyczne deklaracje, które składamy samym sobie. Dlatego Tugwell przypomina o istocie grzechu pierworodnego. Gdy zjecie ten owoc, otworzą się wam oczy i staniecie się jak Bóg: poznacie dobro i zło (Rdz 3, 5). Dominikanin pisze, że tym razem, wyjątkowo, demon nie kłamie, o czym świadczą słowa samego Boga: Oto człowiek stał się jak My – zna dobro i zło (Rdz 3, 22). Nie chodzi o wiedzę jako taką, ale o wiedzę stwórczą – poznanie, które jest jednocześnie tworzeniem, ponieważ „Bóg jest swoją własną wiedzą” (s. 31). Chcieć tej wiedzy to pragnąć być Bogiem. Człowiek przyjmuje rolę stwórcy samego siebie, detronizując Boga. Czy może dziwić nasze zapominanie o Bogu, jeśli tworzymy sobie uniwersum, z którego systematycznie Go wypraszamy? Grzech pierworodny to nie sprawa Adama i Ewy, ale dramat, który dotyczy nas, tu i teraz.
Wydaje się, że wejście na drogę modlitwy to demontaż naszego uzurpatorskiego tronu. Wiedzieć o tym to jednak za mało. Być może trzeba mieć już serdecznie dość własnego królowania, aby zacząć się modlić? W obliczu przeróżnych wydarzeń wciąż powtarzamy „wiem, kim jestem: oto kim jestem” (s. 34), aż do momentu, gdy ten teatr staje się nie do zniesienia dla nas samych.
Jeśli wpadniemy w bagno grzechu, który dewastuje nas i nasze otoczenie, możemy uświadomić sobie bardzo boleśnie, że – jak mówi Jezus – z naszego serca pochodzą złe myśli, zabójstwa, cudzołóstwa, czyny rozpustne, kradzieże, fałszywe świadectwa, bluźnierstwa (Mt 15, 19). Przestajemy tłumaczyć się okolicznościami, przestajemy zrzucać wszystko na Ewę. Nie chodzi jedynie o spektakularne dramaty i katastrofy, jakieś przerażające wydarzenie, które uświadomi nam sytuację raz a dobrze. Oczywiście nic nie wyklucza również takiej drogi, dlaczego bowiem mielibyśmy orzekać i planować, jak będzie wyglądała nasza wędrówka do Boga? Przygotowywanie planu własnego zbawienia to tylko kolejne potwierdzenie uzurpatorskiego królowania.
Niewola względnego spokoju
Dusząca niewola względnego spokoju również może być znakiem pokazującym faktyczną sytuację. Czy nie taka była sytuacja Izraelitów w Egipcie? Pisze o tym Tugwell: „Za faraonów panował dość duży porządek. Izraelici dokładnie znali swoje miejsce. Wiedzieli, co do nich należy i do jakich dóbr mają dostęp. Mogli też liczyć na garnki mięsa i ogórki, tak samo jak na bicze i cegły” (s. 36). Da się przeżyć. Trochę trzeba pocierpieć, ale mamy względny spokój.
Brakuje jednak nas samych, bo nie stać nas na zadawanie sobie pytania: Czego pragniesz? To jest udawane bezpieczeństwo ciągłego ukrywania prawdziwych pragnień. Rozstrzyganie wszystkich dylematów krótkim „tak trzeba”. Zasłanianie grymasu twarzy maską konwenansów. Niech tylko będą jakieś oklaski albo przynajmniej klepanie po plecach.
Modlitwa jest wtedy wyłącznie częścią tego przedstawienia. Niby unikamy dramatu „stwarzania samych siebie”, ale robimy to, likwidując nas samych. Może ukąsiła nas moralizatorska, heretycka wersja chrześcijaństwa, która swoją katechezę rozpoczyna od instrukcji, co wolno, a czego nie wolno. Słyszymy, że „powinniśmy się zmienić”, „robić dobre uczynki” i na tym koniec. Dowiadujemy się, że nie powinniśmy siadać na Boskim tronie, ale zamiast znaleźć właściwe miejsce, otrzymujemy propozycję likwidacji nas samych. Usuwamy się w cień apatii. Historia Izraelitów nie kończy się jednak w Egipcie. Wychodzą na pustynię i uczą się z jednej strony, jak nie być Bogiem, a z drugiej – jak ocalić siebie, bo Bóg nie daje im zginąć.
Tugwell przypomina, że wręcz konieczne jest uzdrowienie polegające na faktycznym uświadomieniu sobie naszego pragnienia Boga. Niezbędne staje się uzdrowienie „aparatu chcenia”, byśmy nie wmawiali sobie, że czegoś pragniemy, ale byśmy faktycznie tego pragnęli. „Jeśli modlisz się o coś, czego nie pragniesz, wtedy, «choćbyś głośno krzyczał – milczysz»” (s. 147-148)5.
Partner przez duże „P”
Karol Sobczyk ze wspólnoty „Głos na Pustyni” mówi: „Modlę się, bo kocham. Wiem, że modlitwa to nie są zakupy u Boga. Jest zaproszeniem, abym z Nim był, z Nim przebywał i wspólnie z Nim uzgadniał pewne rzeczy, które mają się stać tu, na ziemi. Dlatego to robię. Bo Go kocham. Bo wiem, że On chce partnerstwa ze mną, chce współpracy”.
Marcin Jakimowicz, dziennikarz „Gościa Niedzielnego”, długo zmagał się z modlitwą: „Przez wiele lat załatwiałem interesy z Panem Bogiem, czasem nawet bardzo pobożne. To była taka książka skarg i wniosków. Przez ostatnie lata Pan Bóg bardzo dotykał mnie słowem «uwielbienie» i pociągał mnie do uwielbienia. Kiedy przeczytałem w Psalmie 29: w Jego pałacu wszystko woła: «Chwała!», zapragnąłem tak żyć. To jest chyba największy przełom w moim życiu. Ale często łapię się na tym, że kiedy uwielbiam, lansuję siebie. Siebie stawiam na tronie. Dlatego robię wszystko, aby skupić się na Jezusie. Kiedyś myślałem o sprawach technicznych. Jak mam się pomodlić za niewidomą dziewczynę? Cały czas wracała myśl i jedno słowo: «Jezus». Mam się skupić na Baranku, który jest żywy, ale był zabity. Modlę się, aby podziękować za tę ofiarę. Pragnę poczuć bliskość Boga. Jest to może interesowne. Myślę, że nie stać mnie na stuprocentowe, szczere uwielbienie. Nie jestem aniołem. Ważne są dla mnie dary, takie jak pokój, radość. Myślę, że Panu Bogu podoba się nawet taka brudna modlitwa, na jaką mnie stać”.
Agata Hanuszkiewicz, także ze wspólnoty „Głos na Pustyni”: „Modlę się, by oddawać Bogu chwałę. Ale też by poznawać Jego plan dla mojego życia. Czytanie Słowa – to jest mi najbliższe. Mam poczucie, że Bóg mojej modlitwy nie potrzebuje, ale ja jej potrzebuję, aby być bliżej Niego. Tak jak wysuszony kwiat, który potrzebuje wody. Ostatnio modlitwa jest dla mnie zmaganiem i wyzwaniem. Gdy zapominam o modlitwie, mam poczucie, że nie wzrastam. Z drugiej strony mam pragnienie, aby całe moje życie było modlitwą i uwielbieniem. W tej chwili, gdy pracuję, przeplatam to śpiewaniem Panu, słuchaniem muzyki uwielbienia. Wierzę, że to też jest oddawaniem Bogu chwały. Nie ma ścisłego podziału na sacrum i profanum”.
Błaganie oczyszczone uwielbieniem
Czy nie jest tak, że gdy myślimy o siódmym uczynku miłosierdzia względem duszy – „Modlić się za żywych i umarłych” – automatycznie przychodzi nam do głowy modlitwa błagalna? Przede wszystkim o zdrowie dla żywych, bo przecież „zdrowie jest najważniejsze”, o czym przekonują nas reklamy, ale często również nasi pobożni bliscy. Tak jakby nie można było być zbawionym, będąc chorym. Czy w treści tego katechizmowego uczynku nie mieści się również uwielbienie? Uwielbienie nie wyklucza błagania, wręcz przeciwnie. Tugwell pisze, że z biegiem czasu „powinna się zmieniać zasadnicza motywacja próśb zanoszonych przez nas do Boga, tak że nie będziemy już czegoś chcieli, ale zaczniemy uczestniczyć w radości, jaką Bóg znajduje w dawaniu” (s. 150-151). Ostatecznie zawsze powraca pytanie o nasze faktyczne pragnienia. „Muszę znaleźć modlitwę, którą z zaufaniem będę odmawiał tu i teraz” (s. 153).
Nie w tym rzecz bowiem, aby teoretycznie uznać sensowność modlitwy za „żywych i umarłych”, ale by szczerze odpowiedzieć na pytania: Dlaczego to robię? Czy rzeczywiście pragnę to robić? Być może odpowiedź negatywna będzie początkiem drogi nawrócenia. Chociażby z tego powodu ten uczynek miłosierdzia, poprzez niemożność wypełnienia go, staje się gestem miłosierdzia Boga wobec nas. Możemy poczuć się bezradni wobec naszej niemocy, schodzimy z tronu, który nie jest naszym miejscem, ale zamiast potępiać siebie, wbrew wszystkiemu, zachowujemy nadzieję. A wtedy Duch przychodzi nam z pomocą w naszej słabości. Gdy nie wiemy, jak mamy się modlić, Duch wstawia się za nami wołaniem bez słów (Rz 8, 26).
Przypisy:
1. U. Mela, K. Węglarczyk, Bóg dał mi kopa w górę, Kraków 2016.
2. Por. S. Tugwell OP, Modlitwa w bliskości Boga, Poznań 1988. Strony, z których pochodzą cytowane fragmenty, podajemy w nawiasach.
3. U. Mela, K. Węglarczyk, Bóg dał mi kopa w górę, dz. cyt., s. 73.
4. Cytaty z Pisma Świętego za Biblią Paulistów.
5 Simon Tugwell cytuje tu Williama Peraldusa, który z kolei przywołuje słowa Grzegorza Wielkiego.