Co było ważne w życiu Ojca?
Zawsze istotne dla mnie było odczytanie Bożych zamiarów wobec mnie i ich dobra realizacja. Ważne też było przekonanie, które szło za mną przez dziesięciolecia, a które zawdzięczam w ogromnej mierze mojemu ojcu duchownemu, który mówił, że dla kapłana najważniejsze jest, by dobrze sprawował Mszę św. Już w seminarium zrozumiałem, a potem umacniałem się w tym przekonaniu, że to nie jest program minimum. Jeżeli bowiem kapłan ma dobrze sprawować Mszę św., to musi coś w nią wnieść, a wnosi w nią praktycznie całe swoje życie. Kiedyś w wierszu s. Nulli z Lasek, poświęconym poszczególnym częściom Mszy św., znalazłem fragment, który ciągle, przez wiele już lat, do mnie przemawia: „Msza się skończyła, msza się zaczyna”. Kapłan wychodząc z Mszy św., już zaczyna zbierać materiał, który stanie się jego darem ofiarnym w czasie kolejnej Eucharystii. Dlatego można używać takiej metafory, że życie kapłana jest nieustanną celebracją Mszy św.
Życie Ojca jest dobrym przykładem na to, że swoje powołanie można rozeznawać całymi latami. Ojciec wstąpił bowiem do zakonu już jako kapłan diecezjalny. Co było przyczyną takiej decyzji?
Patrząc z perspektywy wielu lat, dochodzę do wniosku, że od początku miałem powołanie zakonne, tylko po prostu zabrakło mi wyobraźni. W mojej rodzinnej okolicy nie było zakonów męskich. Dlatego też gdy pojawiła się myśl o kapłaństwie, od razu skojarzyłem ją z diecezjalnym seminarium płockim.
Na początku pobytu w seminarium, chyba na drugim roku, przeżyłem coś ważnego. Poznałem bliżej kapłana zakonnego, który dzielił się swoim doświadczeniem życia wspólnotowego. Wtedy sobie uświadomiłem, że to powinna być także i moja droga. Przeżyłem wówczas swoiste trzęsienie ziemi. Z myślą o wstąpieniu do zakonu poszedłem do ojca duchownego. Miałem do niego wielkie zaufanie, był dla mnie dużym autorytetem. Dlatego udało mu się uspokoić mnie, jak się okazało, na dwadzieścia lat. Wytłumaczył mi wtedy, że trzeba wziąć pod uwagę sytuację zakonów. Był rok 1950 czy 1951, zanosiło się na to, że władze państwowe w każdej chwili mogą rozwiązać zakony. Prowincjał jezuitów, o. Bulanda, był wtedy w więzieniu na Rakowieckiej. Dlatego ojciec duchowny radząc mi mówił, że rozsądniej będzie dokończyć studia w seminarium. W przeciwnym razie mógłbym sobie bardzo skomplikować życie. Dodał jednak, że jeżeli Pan Bóg będzie chciał, bym podążał drogą życia zakonnego, to prędzej czy później da mi bardziej czytelny znak.
Jego argumenty przemówiły do mnie. Jednak nie zerwałem z myślą o życiu wspólnotowym i przez wiele lat szukałem różnych jego form. Na przykład razem z grupą kolegów ze studiów zapragnęliśmy powołać do istnienia instytut świecki księży i mężczyzn świeckich, na wzór żeńskich instytutów.
Dzisiaj coraz częściej młodzi ludzie wstępują do zakonu pod wpływem pewnego impulsu. Często po prostu nie są dojrzali emocjonalnie. To nie jest zarzut, ale stwierdzenie faktu, który jest wynikiem warunków, w jakich żyją w rodzinie, w społeczeństwie. Czy wobec tego rozeznania drogi życiowej nie należałoby „rozciągnąć w czasie”? Można by stworzyć pewien typ duszpasterstwa, który w ciągu nawet kilku lat pomagałby w rozeznaniu powołania.
Według mnie w niektórych grupach to się już dzieje. Często pod wpływem osób świeckich młodzi ludzie zastanawiają się, jak dobrze odczytać Boży zamiar. Znam młodych, świeckich ludzi bardzo zaangażowanych religijnie, którzy od lat pytają Boga o drogę. U nich rozeznanie powołania zaczęło się naprawdę wcześnie. I ich decyzja będzie dojrzała.
Swego czasu obserwowałem kolegów z seminarium i chętnie rozmawiałem z nimi na temat ich dróg powołania. Bywali tacy, którzy doświadczyli nagłego olśnienia, jakiegoś mocnego impulsu i wstępowali do seminarium. Nie zawsze jednak były to trwałe powołania. Bo na przykład jeżeli komuś umarł ojciec i pod wpływem takiego przeżycia wstąpił na drogę prowadzącą do kapłaństwa, to zdarzało się, że nie wytrwał w powołaniu. Nie miał bowiem właściwej motywacji. Miałem też kolegów, którzy przed każdymi święceniami zastanawiali się: czy przyjąć kolejne święcenia. Nieraz do północy modlili się w kaplicy i pytali Pana.
Muszę przyznać, że nie bardzo rozumiałem taką postawę. Dla mnie wszystko po wstąpieniu do seminarium było konsekwencją tej najważniejszej, pierwszej decyzji. W podjęciu jej pomogły mi moje wewnętrzne zmagania przed wstąpieniem do seminarium. Ja dość wcześnie odkryłem swoje powołanie. Jednak w czwartej klasie gimnazjum zrodziły się we mnie pretensje do Pana Boga. Pytałem, dlaczego nie mogę snuć świeckich planów na przyszłość, tak jak moi koledzy. Tłumaczyłem Panu Bogu, kto by się lepiej nadawał do kapłaństwa niż ja. Dopiero z czasem zrozumiałem, jakim darem były te wewnętrzne zmagania. Późniejsze decyzje były już konsekwencją „mocowania się” z sobą i Panem Bogiem.
Jestem też ogromnie wdzięczny Panu Bogu za to, że doświadczyłem trudności w dziedzinie wiary podczas studiów filozofii. Było to związane z wykładami z teorii poznania. Uświadomiłem sobie, że ten świat, który mnie otacza, jest inny niż wydaje się moim zmysłom. Załamało się moje zaufanie do otaczającej mnie rzeczywistości i pojawiły się poważne pytania dotyczące wiary. To było naprawdę trudne doświadczenie. Pamiętam, że w tym czasie chodziłem podczas przerw w zajęciach do kaplicy i prosiłem: „Panie trzymaj mnie za czuprynę, bo Cię zdradzę”.
Gdy kończyłem seminarium, zrozumiałem, że te doświadczenia były potrzebne. Dzięki nim moja wiara stała się jakby bardziej moja, „wywalczona”, a nie tylko kulturowo odziedziczona. Dzisiaj ze zrozumieniem mogę powtarzać wielu ludziom, że trudności w dziedzinie wiary w życiu człowieka myślącego są czymś normalnym. Tylko ważne jest, żeby przeżywać je w porozumieniu z Bogiem. Nie należy wtedy rezygnować z modlitwy osobistej, z udziału we Mszy św. – wtedy byłoby to odchodzeniem od Boga. Natomiast jeżeli te trudności przeżywam w porozumieniu z Bogiem, to wychodzę z nich obronną ręką, a nawet ze wzmocnioną wiarą. Mogą one pełnić rolę swoistego katharsis.
Powołanie do małżeństwa również wymaga rozeznania. Ojciec od lat posługuje małżeństwom niesakramentalnym i dobrze zna ich sytuację. Czy większość przeżywanych przez nich trudności nie wynika właśnie z braku rozeznania?
Rozmawiałem naprawdę z wieloma ludźmi żyjącymi w niesakramentalnych związkach małżeńskich. Często opowiadali, jak doszło do rozwodu, a później do kolejnego związku. Prawie zawsze zwracali uwagę na fakt, że byli młodzi, że nie bardzo rozumieli, o co chodzi w małżeństwie. A gdy przychodziły większe trudności, rozchodzili się. Ciekawe jest to, że dość często ci ludzie lepiej potrafią się odnaleźć w kolejnych związkach.
Drugi związek bardziej udany niż pierwszy... Tylko że to jest wbrew sumieniu.
Dla ludzi wierzących jest to nieustanna udręka. Wielu spośród tych, z którymi rozmawiałem, a rozmawiałem z tysiącami, swój stan duchowy określało jako tęsknotę i głód. Można więc to podsumować w następujący sposób: żyjąc w związku niesakramentalnym, odkrywali wiarę i w innym świetle postrzegali instytucję małżeństwa. Tak jakby dojrzewali do właściwego widzenia, także sakramentu małżeństwa.
To jest niewątpliwie trudna i bolesna sytuacja. Co robić, żeby przygotowywać ludzi do sakramentu małżeństwa tak, by później nie musieli przeżywać takich zmagań?
Przez te wszystkie lata mojej posługi wśród osób żyjących w związkach niesakramentalnych dochodziłem do wniosku, że warto bardziej postawić na profilaktykę. Najczęściej bowiem przychodzili do mnie ludzie, którzy już się rozwiedli, żyli w nowym związku i mogli już tylko boleć z tego powodu. Z pewną radością witałem te pary, które ciągle trwały w związkach sakramentalnych, mimo że coś w nich się psuło, i ze swoimi problemami przychodziły do kapłana. Jakiemuś procentowi takich par można było jeszcze pomóc.
Według mnie zaciera się różnica między duszpasterstwem obu tych grup. Niejednokrotnie uświadamiałem sobie, że pary żyjące w związkach niesakramentalnych mogą stanowić przykład dla tych, którzy w związkach sakramentalnych mają nieustanne kłopoty ze sprawami płci, ze współżyciem seksualnym i tak dalej. Przyczyną tych kłopotów najczęściej jest fakt, że kiedyś zabrakło wysiłku, wyrzeczenia, wzajemnego szacunku. Ja coraz częściej mówię ludziom, którzy decydują się na współżycie przedmałżeńskie, że jeśli przed małżeństwem zabraknie wzajemnego szacunku, wysiłku, wyrzeczenia, to będą za to drogo płacić w małżeństwie przez całe lata.
Szacunek powinien być punktem wyjścia wspólnego budowania. Żyjemy jednak w cywilizacji, która uczy egoizmu, wykorzystania danej sytuacji dla własnego dobra.
Dlatego powinniśmy mówić o tym, budzić wrażliwość, uświadamiać, że to wszystko, co socjologowie nazywają „ciśnieniem odgórnym”, czyli postawy i zachowania kreowane przez media, nie sprzyja stałości małżeństwa i rodziny. Trzeba na nowo odkrywać wartości, które przez tysiąclecia były i pozostają nadal aktualne. Warto też wyraźnie powiedzieć, że podstawą życia w każdym stanie jest życie duchowe. Ono jest bowiem wyrazem współpracy z Bogiem powołującym czy to do kapłaństwa, czy do życia rodzinnego. Jeżeli chcemy realizować nasze powołanie, to powinniśmy być ludźmi modlitwy.
Pozwolę sobie wobec tego zadać jedno osobiste pytanie: jak Ojciec się modli?
Przez całe życie starałem się zachować wierność modlitwie. W seminarium rozważałem całe partie Pisma Świętego, teksty Tomasza ŕ Kempis. Jednak w pewnym momencie doświadczyłem trudności z myśleniem dyskursywnym – zaczęło mnie ono męczyć.
Łaską dla mnie było spotkanie z taką formą modlitwy, jaką proponował rosyjski Pielgrzym. Po raz pierwszy dowiedziałem się o nim z książki Jerome’a Salingera Franny i Zooey. Zorientowałem się, że książka rosyjskiego chłopa z drugiej połowy XVIII wieku zrobiła duże wrażenie na Salingerze, bo całe jej partie zacytował w swojej powieści. Dzięki temu uświadomiłem sobie, że sposób modlitwy, który proponuje Pielgrzym, czyli powtarzanie setki, tysiące razy słów: „Panie, Jezu Chryste, zmiłuj się nade mną grzesznikiem”, może być dobrym kierunkiem modlitwy. Ja nawiązałem jednak do modlitwy Ojcze nasz, twierdząc, że skoro Chrystus dał swoim uczniom tę modlitwę jako odpowiedź na pytanie, jak się mają modlić, to trzeba na serio przyjąć Jego sugestię. Wobec tego podzieliłem tę modlitwę na cały tydzień. Pierwszego dnia powtarzałem: „Ojcze nasz, któryś jest w niebie”, w poniedziałek – „święć się imię Twoje”, kolejnego dnia –„przyjdź królestwo Twoje” i tak dalej. Miałem wrażenie, że powtarzając te słowa, współpracuję z Bogiem w dziele zbawienia i to mi dawało ogromną satysfakcję i radość.
Z czasem do tej modlitwy dodałem inny element – powtarzałem imię Jezus. Tu poszedłem za sugestią mojego współbrata Jacka Bolewskiego i odmawiałem Zdrowaś Mario do momentu: „błogosławiony owoc żywota Twojego Jezus” i potem powtarzałem imię „Jezus”, „Jeszua”, „Bóg zbawia, uzdrawia”.
Później doszedł jeszcze jeden element – we fragmencie Ewangelii opowiadającym o spotkaniu Jezusa z Piotrem i w pytaniu trzy razy postawionym Piotrowi: „Czy kochasz Mnie?” znalazłem nową formę modlitwy. Zauważyłem, że można modlić się słowami: „Panie, Ty wiesz, że Cię kocham”.
Kiedyś, analizując swoją modlitwę, stwierdziłem, że kontempluję w niej Ojca oraz Syna i to na dwa sposoby (jednego dnia powtarzałem imię Jezus, a drugiego: „Panie, Ty wiesz, że Cię kocham”). Zauważyłem jednak, że brak jeszcze kontemplacji Trzeciej Osoby. Stwierdziłem więc, że będę powtarzał słowa: „Przybądź Duchu Święty”.
W ten sposób od kilku już lat mam takie trzy „dwudziestominutówki modlitewne”. To jest o tyle wygodne, że łatwiej je „wcisnąć” w codzienność. Ponadto odmawiam brewiarz, różaniec, koronkę do Miłosierdzia Bożego, próbuję czytać coś z dziedziny religijnej.
A jeśli chodzi o czas na modlitwę, to muszę przyznać rację księdzu Edwardowi Brzostowskiemu, misjonarzowi polskiego pochodzenia pracującemu w Japonii. Kiedyś poskarżyłem mu się, że mam kłopot ze znalezieniem czasu na modlitwę. Odpowiedział, że skoro ciężko jest mi znaleźć pół godziny na medytację, to powinienem spróbować godzinę, a wtedy zobaczę, że będę miał czas. Przyznałem mu rację.