Ciągle gdzieś gonię, a On JEST

Życie Duchowe • LATO 91/2017
Dział • Świadectwa
(fot. dingcarrie / Flickr.com / CC BY 2.0)

Każdy dzień jest dużym wyzwaniem. Jak zmieścić w tych dwudziestu czterech godzinach – no siedemnastu, jeśli odejmiemy hojnie siedem godzin na sen – wszystko, co ważne i pilne? Chyba że wśród latorośli ma się jeszcze niemowlaka, wtedy czas na sen drastycznie się kurczy, a i wydolność w ciągu dnia spada. Z pracowitej mróweczki stajesz się wówczas obijającą się o wszystko ćmą. Załóżmy jednak prostszy model: dzieci mają już przynajmniej po kilka lat i śpią w nocy, a więc ty także masz taką możliwość. Zostaje dzień, by zająć się wszystkim, co do ciebie należy. Dodajmy do tego, że do kategorii „ważne i pilne” zaliczyć można niemal wszystko, co przyjdzie do głowy.

Dzieci, rachunki i popsuty kran

Dzieci trzeba wyprawić i dostarczyć do placówek edukacyjnych, a później punktualnie odebrać, nie mówiąc o dodatkowych zajęciach dla nich, bo przecież chodzi o to, żeby spędzały ciekawie czas i mogły rozwijać swoje zdolności. Przy tym dobrze by było nie zignorować męża, choć raz zjeść z nim śniadanie i porozmawiać nie tylko o rachunkach, zadaniu domowym syna, planach na weekend i popsutym kranie. Zadbać o relację, zamiast znowu gdzieś pędzić. Popsuty kran łatwiej naprawić niż kryzys małżeński. Przy okazji warto by było zdążyć do pracy i wywiązać się z czekających tam na mnie obowiązków, nawet jeśli inne osoby, od których to zależy, zalegają z tym, co obiecały. Zaczynają się telefony, pertraktacje, stres. A niech jeszcze powinie ci się noga i coś zawalisz, nie wyrobisz na czas.

Po powrocie z pracy nie czeka cię wcale odpoczynek, ale gotowanie obiadu i zmywanie naczyń. Łazienka sama się nie posprząta, podłogi nie umyją. Skąd znowu w kącie pokoju wzięły się te kłębki kurzu? Pranie, wieszanie, segregowanie, prasowanie i tak w koło Macieju. Śmieci się piętrzą i trzeba je wyrzucić. Chciałoby się zaangażować w te obowiązki pozostałych domowników, ale negocjacje dotyczące tego, kto zrobi co i kiedy, już same w sobie są niemal tak samo, jeśli nie bardziej, męczące niż zajęcie się tym samodzielnie.

Doliczmy do tego jeszcze życie towarzyskie, spotkania z rodziną bliższą i dalszą, ze znajomymi. Mamy dodatkowe sprzątanie, gotowanie, pieczenie, a niech do domu trafi jeszcze kilkoro dzieci… Zwykle obowiązuje zasada, że im większy na koniec bałagan, tym lepsza była zabawa. A jak się zdarzy, że dzieci chwilę są cicho, to niechybnie oznacza, że trzeba skontrolować sytuację. Słyszałam historię dwóch kilkuletnich chłopców, którzy podczas takiej ciszy (potraktowanej przez ich rodziców jako szansę na rozmowę i spokojne wypicie kawy) wywiercili w ścianie zabawkową, plastikową wiertarką niemal dziesięciocentymetrową dziurę.

Teraz dodajmy do tego wszystkiego Pana Boga i moją z Nim relację. Jak zmieścić w swoim napiętym harmonogramie także Jego? Oczywiście wszystko zależy od tego, jakiej relacji z Nim oczekujesz, bo jeśli ma być ona zaledwie poprawna, to nie wymaga więcej niż wykrojonej godzinki w niedzielę lub w wersji minimum godzinki – półtorej podczas ważniejszych świąt i uroczystości rodzinnych. Większe oczekiwania generują oczywiście konieczność większego zaangażowania uwagi i czasu. Spróbujmy zatem uwzględnić w planie dnia modlitwę, dodajmy lekturę Pisma Świętego, może jeszcze jakąś wartościową książkę. Dochodzi niedzielna Msza święta, że już nie wspomnę o choćby okazjonalnej Eucharystii w tygodniu. Może spotkanie wspólnoty, jeśli do jakiejś należysz, bo wiadomo, że razem łatwiej zadbać o pewne rzeczy, a i warunki, by mniej lub bardziej zaangażować się w lokalny Kościół, są lepsze. Od czasu do czasu rekolekcje. Wydaje się, że to w sumie nie aż tak dużo, gdy rozłoży się to w miesiącu. Przyjrzyjmy się, jak wygląda to w praktyce.

Wyzwanie pierwsze – modlitwa w ciągu dnia

Najlepszy moment na modlitwę to taki, kiedy chociaż na chwilę uda ci się wyciszyć i oddalić od opisanego powyżej codziennego młyna, który kręci się w nieubłaganym tempie. A zatem opcje są dwie. Pierwsza, kiedy położy się już dzieci i ogarnie mieszkanie, czyli tuż przed snem. Wtedy jednak istnieje duże ryzyko, że zamiast skupienia przyjdzie sen. Chyba jedynie stanie mogłoby przed nim uchronić. Pozycja klęcząca lub siedząca sprawia, że zasypia się jak jakiś podróżny nieoczekiwanie i bardzo głęboko. Nie zapominajmy, że modlitwa, zwłaszcza w jej podstawowym stadium starań o skupienie i wyciszenie, jest wymagająca.

Pozostaje zatem opcja druga, czyli wstać przed wszystkimi. Mnie to rozwiązanie odpowiada najbardziej, chociaż wymaga dużo samozaparcia, by odpowiednio wcześnie zwlec się z łóżka. Inaczej ryzykuje się, że zjawi się jakiś mały rozczochrany człowiek w pidżamie, z gotową listą roszczeń: od porannego kakao, po pytanie, gdzie są jego kapcie i dlaczego ma dzisiaj ubierać takie spodnie, skoro są „głupie i niewygodne”. Ewentualnie może mieć także pretensje o to, że nigdzie nie ma jego ulubionej maskotki, która zyskała ten status właśnie tego poranka, bo przez ostatnie kilka miesięcy nie cieszyła się zbyt wielką popularnością i pewnie leży okropnie zakurzona, wciśnięta w jakiś kąt. Niezależnie od tego, czy tego dnia przypadnie Ewangelia, w której Chrystus wskrzesza Łazarza, czy ulubiona przypowieść o Synu Marnotrawnym, to Marta, Maria i obaj bracia zejdą na dalszy plan i będą musieli poczekać, aż zakończą się rokowania w sprawie spodni, na stole stanie ciepłe kakao, a kapcie i maskotka szczęśliwie się odnajdą.

Ideałem byłoby jeszcze, chociaż od czasu do czasu, wstać wcześniej i wybrać się na Mszę świętą w tygodniu. Chyba że podobnie jak ja odpuściłeś sobie tymczasem tak wysoko postawioną poprzeczkę i starasz się o to, by chociaż Mszę niedzielną przeżyć w należytym skupieniu, co wcale nie jest takie łatwe, bo trzeba wyjść obronną ręką z sytuacji, w której jesteś między młotem a kowadłem. Młotem są twoje śmiertelnie znudzone dzieci, które właśnie wymyśliły kolejną zabawę i skaczą ze schodów prowadzących na piętro, gdzie zasiada organista, w związku z tym zachodzi poważne ryzyko, że zgromi je i ciebie przy okazji iskrzące spojrzenie tegoż. Kowadłem zaś cała masa osób, od organisty poczynając, poprzez księdza, który usiłuje zebrać myśli, aż do pobożnych wiernych, którzy chcieliby się skupić, i patrzą na ciebie, jak gdyby oczekiwali, że dziecko ma specjalny przycisk wyłączający jego aktywność, a przy okazji ściszający głośność.

Ech, gdyby rzeczywiście taki przycisk istniał… Mogłabym w ciszy i spokoju przeżyć choćby moment Przemienienia, wysłuchać czytań, że już nie wspomnę o homilii… Oczywiście są też momenty, które przez chwilę skupiają uwagę dzieci, jak taca, znak pokoju czy procesja do komunii, w której można wziąć udział razem z rodzicem i popatrzyć, jak dorośli ludzie otwierają usta niczym karmione pisklęta. Te momenty są jednak bardzo krótkie.

W tej sytuacji trudny jest ów życiowy rozkrok między z jednaj strony chęcią, by Pan Bóg był obecny, ważny i nie zginął nam pod stertą innych spraw, a z drugiej zadbaniem o to, co św. Ignacy nazywał „obowiązkami stanu”. Łatwo Pana Boga gdzieś w codziennej gonitwie zgubić. Potem trafiam na rekolekcje i myślę o tym wszystkim, czego nie robię. W ten sposób aktywności, które mogłyby dodać mi sił i zapału do tego, by z całym poświęceniem zająć się tym, co ważne, mieć cierpliwość do bliskich i doceniać ich obecność, zamiast rozpatrywać ją tylko w kategoriach rzeczy do zrobienia, przysparzają mi jedynie wyrzutów sumienia, że żyję byle jak i kiepski ze mnie katolik.

Z drugiej strony można też popaść w inną skrajność i zamiast robić to, co do mnie należy, schować się przed tym w aktywnościach religijnych i kościelnych wszelkiego rodzaju, nie daj Boże, łudząc się przy tym, że jest się takim świętym i pobożnym, bo zamiast wyjść z dziećmi na rower, prowadzę z księdzem parafialne rekolekcje. Każda z tych skrajności stanowi duże zagrożenie dla życia, także życia duchowego, a uniknięcie ich wymaga wiele roztropności, najlepiej jeszcze w połączeniu z kierownictwem duchowym. Ba! Ale która zapracowana mama czy który zapracowany tata ma czas i możliwości, by się za takim kierownikiem rozejrzeć?

Modlitwa pragnienia

Powiedzmy, że w końcu uda się zasiąść do dobrej, duchowej lektury. Niech to będą na przykład Dzieje duszy Małej Tereski. O ile budujący może okazać się przykład państwa Martin, którzy stworzyli dom rodzinny będący przedsionkiem zakonu, a pośród swoich córek doczekali się doktora Kościoła, o tyle to, o czym mówi Tereska, gdy opisuje swoje całkowite oddanie Chrystusowi i warunki, jakie do tego stwarza zakon, może powodować tęsknotę.

Głód Pana Boga, tęsknotę za ciszą i jasnością, co należy czynić, by nie zaniedbać Królestwa, które nie jest z tego świata, podczas gdy świat tak hałaśliwie domaga się naszej uwagi. Życie duchowe okazuje się ciągłym pragnieniem i tęsknotą za tym, by Pana Boga nie stracić z oczu, by był w naszym domu nie tylko „z urzędu”, ale dlatego że stworzyliśmy Mu w nim honorowe miejsce. W Kościele dość często się słyszy o świętości małżeństwa, trochę rzadziej o tym, jak połączyć „świętość” i „małżeństwo”. Nieraz w czasie codziennej gonitwy wydaje się, że im bliżej jest do zrealizowania wszelkich zadań związanych z drugą z wymienionych części składowych, gdzieś po drodze traci się z oczu tę pierwszą: „Świętymi bądźcie, bo Ja jestem święty” (1 P 1, 16).

Pojawia się pytanie, czy jest nadzieja, by kiedykolwiek ta sytuacja uległa zmianie. Kiedy w końcu pomyślę: „To jest to, wiodę owocne życie duchowe, jestem blisko Pana Boga, nic dodać, nic ująć”. Problem w tym, że to będzie koniec życia duchowego. Nic nie zagraża mu bardziej niż rutyna i pozorny spokój. Czy mogę, poznając Boga, kiedykolwiek powiedzieć: „Już mi wystarczy, dostałem tyle, ile potrzebowałem, dziękuję”? To by oznaczało, że zastępuję Go jakimś substytutem. Zapycham się. Jedyne, co może mnie w pełni usatysfakcjonować, to zjednoczenie z Nim po śmierci, a więc w życiu, jakkolwiek by ono wyglądało, czy jestem osobą świecką, czy mam pracę, dzieci, niezależnie od tego, jaka jest sytuacja mojego małżeństwa, takie poczucie spełnienia nie jest możliwe.

Moje pragnienie, moje nienasycenie okazuje się nieustanną modlitwą, ciągłym wołaniem o Pana Boga, niezgodą na to, co nie jest święte, na proste rozwiązania, które Go nie uwzględniają, na to, co mnie zapycha, ale nie karmi, nie syci, nie buduje. Pierwszy krok to żyć za pan brat z tym pragnieniem. Drugi to pokój wynikający ze świadomości że, jakkolwiek bym zorganizowała swój czas i tak nie wystarczy go na wszystko. O czymś zapomnę, czegoś nie dopełnię lub nie zrobię dość dobrze. Nie o to jednak w życiu duchowym chodzi, żebym ja musiała tak uparcie doskakiwać do Pana Boga. Sama z siebie i tak nie dam rady, ale Pan Bóg wie to najlepiej, dlatego się wcielił, poniżył do tego stopnia, że się rozdaje na każdej Mszy, że jest obecny w sakramentach, które skuteczne są ex opere operato, że daje się spotykać i przyjmować w tym najmniejszym, choćby to najmniejsze zachodziło za skórę, w końcu że „napełnia wszystko wszelkimi sposobami” (Ef 1, 23b).

Jest zatem wszędzie, gdzie się Go zawoła, gdzie się Go zaprosi, w każdym domu, w którym się Go chce, niezależnie od tego, ile czasu zajmują mi pobożnościowe praktyki, a ile proza codziennego życia. Niezależnie od tego, przez jakie burze przechodzisz ty i twoi najbliżsi, On zapewnia: „Odwagi! Ja jestem. Nie bójcie się!” (Mt 14, 27) i On jest.