Ikona ikon

Świadectwa
Życie Duchowe • LATO 35/2003
Dział • Świadectwa
Fot. z archiwum I. Drobotowicz-Orkisz

„Tylu ludzi wyrastało koło mnie i przeze mnie, i ze mnie poniekąd. [...] Jeśli każdym z nich byłem niedoskonale, wciąż za bardzo zostając sobą
Czyż ten, który ze mnie ocalał, może patrzeć na siebie bez trwogi?" (Karol Wojtyła, Aktor, z cyklu Profile Cyrenejczyka).

1. Aktorstwo już od wczesnej młodości było moją pasją. Od piątej klasy szkoły podstawowej uczestniczyłam w pracach dobrze prowadzonych kółek teatralnych, brałam udział w różnych konkursach i festiwalach, często zdobywając nagrody.

Nie była to jednak moja jedyna pasja. W wieku szesnastu lat, wobec nawału zajęć, musiałam dokonać ostatecznego wyboru między treningami lekkoatletycznymi, wspaniałym zespołem tańca i zajęciami koła teatralnego. Wybrałam to ostatnie.

Mój instruktor, aktor teatru Wybrzeże i asystent samego Stanisława Hebanowskiego - Waldemar Gajewski nauczył mnie bardzo dużo. Wystawialiśmy spektakle wg poezji Kononowicza, Gałczyńskiego, Wyspiańskiego... Grałam główne role i zdobywaliśmy wspaniałe trofea, reprezentując moją ukochaną "budę" - Technikum Łączności w Gdańsku. Pan Waldemar twierdził, że mam duże zdolności i... kiepskie predyspozycje do zawodu aktora. Nie nadaję się, bo nie palę, nie piję, nie przepadam za życiem tak zwanej bohemy. A mimo to do egzaminów na Wydział Aktorski przygotował mnie znakomicie - zdałam z drugą lokatą do krakowskiej Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej.

Egzaminy na PWST były trzystopniowe, teoretyczne i praktyczne (należało przygotować około dziesięciu tekstów z poezji i prozy klasycznej i współczesnej). Były trudne i stresujące, więc zdobywszy indeks wymarzonej uczelni, z radością przystąpiłam do pracy. Osiągałam całkiem dobre wyniki, uczono mnie należycie rzemiosła. Jednak wśród wykładowców nie pojawił się nikt, kto budziłby w nas prawdziwie artystyczną pasję.

Wyżywałam się w dominikańskiej "Beczce". Prowadziłam swoją grupę i służyłam duszpasterstwu artystycznymi zdolnościami, na przykład przygotowując opłatki z księdzem kardynałem. Była to kontynuacja tego, co robiłam w swojej rodzimej, gdańskiej parafii - tam założyłam z przyjaciółmi duszpasterstwo młodzieży, występowałam w wieczornicach...

W listopadzie 1978 roku na studenckiej Mszy św. po raz pierwszy czytałam lekcję. I tam właśnie, przy ołtarzu, zobaczyłam mojego przyszłego męża, Pawła. On był "starym" beczkowiczem i od kilku już lat dbał o oprawę muzyczną w duszpasterstwie.

Po drugim roku studiów wyszłam za mąż. Narodziny synka, urlop dziekański, stan wojenny - zdawało się, że to koniec marzeń o zawodzie. A tymczasem wróciłam, dużo silniejsza i dojrzalsza. Wspierał mnie serdecznie mój dziekan Edward Dobrzański. "Spadłam" jednak o rok niżej, to okazało się błogosławieństwem. Praca z Ewą Lasek, Jerzym Trelą i Jerzym Jarockim była pasjonująca i rozwijająca. Niestety, nikt nie rozmawiał z nami o etyce zawodu, psychologicznych aspektach uprawiania go czy ewentualnych kosztach moralnych, które zdarza się aktorom ponosić. Profesorowie uczyli nas kultury bycia w zespole, ale właściwie stale mówiło się, że główną motywacją aktora w momencie wyjścia na scenę jest tak zwane "tiepier ja" - absolutna pewność siebie. Wciąż brakowało mi pogłębionego rozumienia mojej "racji stanu". Owo "teraz ja" uwierało mnie jak "zakładka gorseta zeszyta przyciaśnie".

Równocześnie studiowałam teologię rodziny. Etykę wykładał mądry i dobry ksiądz profesor Turek. Jemu zawdzięczam umocnienie głosu mego sumienia w kwestiach etyki zawodowej.

2. Po dyplomie wróciłam do swego rodzinnego Gdańska, gdzie dostałam angaż w teatrze Wybrzeże. W ciągu dwunastu lat zagrałam wiele różnych ról; dużych i epizodów (m.in. Alinę w Balladynie Słowackiego, Klarę w Ślubach panieńskich Fredry, Biankę w Poskromieniu złośnicy Szekspira, Lizę Drozdow w Biesach Dostojewskiego, a z ról filmowych: Bronkę w Dziewczętach z Nowolipek i Rajskiej jabłoni w reżyserii Barbary Sass). Wiele z tych ról publiczność pamięta do dziś. Kilka głównych ról straciłam, rodząc drugie i trzecie dziecko i byłam... szczęśliwa, bo wypełniało się moje najważniejsze powołanie.

Przez te dwanaście gdańskich lat przeżyłam wiele wspaniałych, twórczych chwil, poznałam ciekawych ludzi. Potrafiłam z pełnym sukcesem przygotować zastępstwo w bardzo dużej roli w ciągu dwudziestu czterech godzin. Jednak najważniejszy moment przyszedł w 1990 roku. Wśród biedy czasu przełomu, w kompletnej niepewności naszych dalszych losów zawodowych teatr wystawił Dialogi Karmelitanek według Bernanosa. Sztuka opowiada o ostatnich dniach życia autentycznych błogosławionych Kościoła, ściętych podczas rewolucji francuskiej za wierność Bogu i królowi karmelitankach bosych z Compiegne. W tym spektaklu grałam s. Konstancję, najmłodszą w klasztorze, a zarazem tę, która jako pierwsza z całego zgromadzenia poszła odważnie na szafot jak na spotkanie z Ukochanym. Przygotowanie tej roli było dla mnie przyczyną pogłębiania swojej wiary. Chciałam jak najlepiej przekazać radość i wewnętrzną wolność młodej dziewczyny w chwili śmierci. Koleżanki mówiły o swoim głębokim wzruszeniu w momencie, gdy jako Konstancja szłam pożegnać się z Matką Przełożoną. Wszystko zbudowałam z pomocą intelektu, intuicji i moich skromnych doświadczeń duchowych. Prawdziwym jednak wstrząsem dla mojej duszy było odwiedzenie z całą obsadą spektaklu Zgromadzenia Sióstr Karmelitanek Bosych w Orłowie.

Weszłam do rozmównicy ostatnia. Moje koleżanki aktorki siedziały po świeckiej stronie kraty spięte i upozowane, a za kratą - około dwudziestu "pingwinów" z taką wolnością i ogniem w oczach... Pomyślałam: "Hm... gdzie właściwie jest prawdziwa wolność?!". Gdzie jest wolność człowieka jako osoby, tak podkreślana przez wszystkie kulturowe prądy płynące do nas z Zachodu?

Tamta niezwykła rozmowa zaowocowała moją wielką miłością do Karmelu. Tam nauczyłam się, że chrześcijańska pokora to nie płaszczenie się przed kimkolwiek, ale samoświadomość; bolesne, ale budzące wzrastanie widzenie siebie w prawdzie.

Cztery lata później, z własnej woli (i z najlepszymi recenzjami za Panią Page w Szekspirowskich Kumoszkach z Windsoru) odchodziłam z teatru Wybrzeże z przekonaniem, że chcę uprawiać mój zawód w inny, nowy, pozwalający na głębszy rozwój duchowy sposób.

W tym czasie podjęliśmy trudną i ryzykowną decyzję powrotu do Krakowa. Powodem była nasza chęć zamieszkania bliżej samotnych rodziców mojego męża. Sprzedaliśmy więc swoje upragnione własne mieszkanie i wyruszyliśmy na południe Polski.

Nie chciałam pracować na etacie w żadnym teatrze państwowym. Pracowałam na off-owych Sopotu i Krakowa i postanowiłam zrealizować swoje wielkie marzenie o aktorskim Mount Everest - zrealizować monodram.

Od kilku lat szukałam materiału gotowego lub zdatnego do adaptacji. Któryś z przyjaciół, przejęty moimi pełnymi zachwytu relacjami o kontakcie z Karmelem, podsunął postać Wielkiej Teresy z Ávila. Siostra Immakulata Adamska w Orłowie wskazała mi Małą Tereskę i nadchodzące stulecie jej śmierci oraz przez wielu oczekiwany doktorat. Zgodziłam się. Poznałam (dopiero wtedy!) Dzieje duszy, potem dostałam kompletny habit.

3. Po trzynastu latach od dyplomu stanęłam pod krzyżem Chrystusa tyłem do publiczności, rozpoczynając premierę swojego pierwszego w życiu monodramu, autorskiego spektaklu według Dziejów duszy św. Teresy od Dzieciątka Jezus pt. Zamieszkać z Tobą. I stał się cud. Jasno i wyraźnie usłyszałam w duszy tę upragnioną alternatywę dla tamtego nieznośnego "teraz ja": "Panie jestem Twoim narzędziem. Pozwól mi z Tobą wzlecieć!". Dzięki św. Teresie, jej wstawiennictwu, wreszcie stawałam się wolna! To wciąż się staje, ale dziś jestem przekonana, że wolność może towarzyszyć tylko uporządkowanemu dążeniu do dobra.

Zamieszkać z Tobą zagrałam prawie dwieście razy - w bardzo różnych miejscach, w Polsce i poza jej granicami. Dla czterystu i dla dwóch osób. Zawsze najlepiej jak umiem. I najczęściej w jakiejś intencji. Doświadczyłam i długich braw na stojąco, i kilkunastominutowej ciszy, która jest jeszcze większą nagrodą.

Nieraz, po spektaklu, podchodzą do mnie widzowie i pod wrażeniem mojego najprawdziwszego karmelitańskiego habitu zwracają się do mnie per "siostro". Po zdementowaniu słyszę najczęściej: "Póki się siostra nie przebierze..." i prośby o powtórzenie różnych fragmentów tekstu, które stają się duchową wskazówką. Ja również doznaję wtedy otuchy.

Dwa lata temu założyłam Teatr Hagiograf im. św. Teresy z Lisieux, uważając za ważne odczytywanie znaków czasu i danie odpowiedzi na papieskie wezwanie powtórzone po Jezusie: "Duc in altum!" - "Wypłyń na głębię!". Zrealizowaliśmy już wiele projektów. Wszystkie one mają za zadanie, ukazując dobro i piękno, zbliżać człowieka do Boga.

Wkrótce minie siedem lat mojego terminowania u Patronki Misji. To nie były lata ani łatwe, ani lekkie. Ale wspaniałe, piękne i błogosławione. W przeddzień premiery w 1996 roku mój mąż omal nie zginął w wypadku samochodowym - mimo kasacji auta, w kilka tygodni wrócił całkowicie do zdrowia. W 1998 roku mój film (dzięki Teresie zyskuję nowy zawód - reżysera) zdobył I nagrodę, dostałam świetny kontrakt... a nasze średnie dziecko zapadło na białaczkę. Dziś Weronika jest zachwycającą, młodą dziewczyną. W pełnym łaski Roku Jubileuszowym zamieszkaliśmy wreszcie we własnym, wymarzonym domu. Niedawno ktoś z moich bliskich zdradził swoje powołanie...

Już od lat nie dręczą mnie myśli samobójcze i popadanie w rozpacz. Intensywność przeżyć przynależna zawodowi aktora nie uległa osłabieniu, ale udaje mi się porządkować moje uczucia i emocje. Wciąż jeszcze modlę się niesystematycznie, jednak stale odczuwam i odczytuję obecność Boga w moim życiu. Odmawiam Koronkę do Miłosierdzia Bożego, różaniec... w samochodzie, w tramwaju, w pociągu. Modlę się za bliskich i zupełnie obcych mi ludzi, na przykład widzianych na ulicy. Staram się codzien nie nawiedzać Najświętszy Sakrament i trwać w milczeniu nie znającym czasu...

4. Mam za sobą 20 lat życia w zawodzie aktorki. Życia niekonwencjonalnego w moim środowisku, stawiającego na pierwszym miejscu rodzinę i starającego się zachować wierność wyznawanym wartościom. Zagrałam wiele różnych ról, telewizyjnych i filmowych. Niektóre były bardzo odważne, ale zawsze broniły człowieka i dziś żadnej nie muszę się wstydzić przed moimi dorastającymi dziećmi. Sporo propozycji odrzuciłam. Parokrotnie usłyszałam, że jestem "dewotką, bigotką", bo... nie chciałam przekroczyć granicy swojej i cudzej intymności. Dziś mogę z całym przekonaniem stwierdzić, że uszanowanie moich oporów danym scenom wychodziło wyłącznie na dobre - ta sytuacja zmuszała reżyserów i nas, aktorów do większej wrażliwości i kreatywności. Ubolewam, że teraz jeszcze trudniej, niż kilkanaście lat temu, jest bronić zupełnie podstawowych wartości. Współczesny zalew relatywizmu w mentalności oraz postmodernizm i fala tak zwanego nowego brutalizmu w kulturze są w moim odczuciu przyczyną zagubienia psychicznego i moralnego wielu artystów.

Poczytuję sobie za wielką łaskę otrzymanie, prócz spełnienia w życiu rodzinnym, powołania artysty. Człowiek jest ikoną Boga, a ja, jako aktorka, mam szczęście (i zaszczyt) bywać ikoną ikon, pokazywać niepowtarzalność ludzkiego losu. Cieszę się z mojej wolności wyboru i służebności mojego działania. Chcę dążyć do świętości, chociaż droga przede mną bardzo daleka. Moja praca stała się dla mnie drogą ku zbawieniu. Jak wspaniałym darem jest "obcowanie świętych"! Ich niezwykłe postaci staram się ukazywać w swojej twórczości. Moim głównym charyzmatem jest macierzyństwo, a ono jako troska o duchowe wzrastanie realizuje się w każdym działaniu, również w sztuce.

Doktor Kościoła, św. Teresa od Dzieciątka Jezus i Najświętszego Oblicza, moja Przyjaciółka zapisała: "Miłość zamyka w sobie wszystkie powołania. Miłość jest wszystkim, obejmuje wszystkie czasy i wszystkie miejsca… jednym słowem - jest wieczna! moim powołaniem jest miłość!".