Amore, more, ore, re

Z o. prof. Stanisławem Ziemiańskim SJ, filozofem i muzykiem, rozmawia Stanisław Łucarz SJ
Życie Duchowe • WIOSNA 122/2025
Dział • Temat numeru
Fot. Józef Augustyn SJ

Jest Ojciec jezuitą, filozofem, muzykiem, a także – o czym wiedzą nieliczni – ogrodnikiem. Które z tych powołań i zamiłowań pojawi­ło się w życiu Ojca jako pierwsze?

Jak to zwykle bywa, człowiek wiele wynosi ze swojej rodziny. Cała moja rodzina była muzykalna, przynajmniej ze strony taty Kazimierza. Jeden z braci ojca, Franciszek, grał na perkusji, a drugi brat, Władysław, na skrzypcach. Wszyscy grali na we­selach i zabawach. Mój ojciec był ebenistą – zajmował się sto­larstwem artystycznym i przy tej okazji zrobił mi skrzypce. Naj­pierw małe, a jak z nich wyrosłem – nieco większe. Uczył mnie też grania na nich i nut. Kiedy więc poszedłem do małego se­minarium, umiałem już grać na skrzypcach i grałem w gimna­zjalnej orkiestrze, co prawda w trzecich skrzypcach, ale zawsze. Podobnie później w nowicjacie i na scholastykacie – cały czas grałem w orkiestrach, które prowadził o. Franciszek Lesiński SJ czy o. Józef Łaś SJ. Muzyka towarzyszyła mi już od dzieciństwa.

Jeśli chodzi o ogrodnictwo, to przyszło później, choć moi ro­dzice w Besku na Podkarpaciu mieli gospodarstwo i razem z rodzeństwem pomagałem im w pracy w polu. Pasłem krowy, jeździłem końmi… Dorastałem blisko natury, roślin i zwierząt.

Jak się zrodziło Ojca powołanie zakonne?

W domu regularnie czytaliśmy „Posłańca Serca Jezusowego” i dołączany do niego kalendarz Wydawnictwa Apostolstwa Mo­dlitwy. Za sprawą tych publikacji miałem pierwszy, choć niebezpośredni kontakt z jezuitami i wiedziałem, że istnieje taki zakon. Po raz pierwszy zetknąłem się z jezuitami w czasie piel­grzymek na odpust do Starej Wsi. Te starowiejskie odpusty były naprawdę piękne, bardzo mi się podobały i wszystko, co się w ich czasie działo, pociągało mnie. Rodzice wychowywali nas w atmosferze pobożności. Szybko zacząłem służyć do Mszy w kaplicy sióstr felicjanek, które w Besku mają swój dom. Poza tym tatuś był kościelnym i wprowadzał mnie w różne „tajniki” religijności, a nasz proboszcz, ks. Andrzej Witko, był dla mnie prawdziwym wzorem.

Natomiast sam moment, kiedy nie tyle poczułem, co wypo­wiedziałem moje powołanie, był dość zaskakujący. Opisywa­łem go już kiedyś w moich wspomnieniach. Pamiętam, że było lato i trwała młocka. Pomagałem przy maszynie. W pewnym momencie podeszła do nas siostra Sancja, felicjanka z miejsco­wego domu zakonnego, pewnie, by pozdrowić nas przy pracy. Zagadnęła też mnie i zapytała, kim chciałbym zostać. Bez wa­hania odpowiedziałem: „księdzem”, a więc wtedy jeszcze nie jezuitą. Siostra kiwnęła głową i zapewniła, że mi w tym pomo­że. To od niej dostałem adres do małego seminarium w No­wym Sączu i wszystkie potrzebne wskazówki. W Nowym Sączu uczyłem się w Gimnazjum im. Jana Długosza, ale mieszkałem w bursie u jezuitów i właśnie tam chłonąłem jezuicką atmos­ferę. Już wtedy byłem jak w nowicjacie... I taka jest historia mojego powołania zakonnego, trochę jak u proroka Amosa, którego „od trzody wziął Pan” (por. Am 7,15).

A skąd się wzięły Ojca zainteresowania filozofią?

Najpierw w latach 1953–1960 studiowałem filozofię i teologię na naszych jezuickich uczelniach: na Wydziale Filozoficznym Towarzystwa Jezusowego w Krakowie i na Wydziale Teologicz­nym Bobolanum w Warszawie. Później w ramach studiów spe­cjalistycznych chciałem pójść na socjologię, ale przełożeni po­wiedzieli: „Masz iść na filozofię”. Próbowałem dostać się na Uniwersytet Jagielloński. Nie udało się, bo zainteresowała się mną Służba Bezpieczeństwa i mi w tym przeszkodziła. Egzamin zdałem, ale nie dostałem się „z braku miejsc”. Złożyłem więc papiery na Katolicki Uniwersytet Lubelski. Tam krótki egzamin zrobił mi prof. Mieczysław Krąpiec OP. Musiał mnie spraw­dzić, bo ksiądz profesor był krytycznie nastawiony do naszej krakowskiej filozofii odwołującej się do Franciszka Suáreza SJ.

Profesor Krąpiec przestawiał Ojca z suarezianizmu na tory tomizmu egzystencjalnego?

Próbował, ale się nie dałem. W czasie studiów obok filozofii cały czas miałem do czynienia z muzyką. I w Krakowie, i w Warszawie dyrygowałem chórem. A potem przyszedł Sobór Wa­tykański II i przyniósł przełom. Posoborowa liturgia wyma­gała odnowy, w tym także śpiewu. Do liturgii po pierwszym czytaniu wszedł psalm responsoryjny i potrzebne były do nie­go melodie. Poprosiłem wtedy o. Josepha Gelineau SJ, który opracował melodie do francuskich psalmów, by pozwolił mi z nich skorzystać, i inspirując się nimi, opracowałem zestaw tonów i melodii do polskiej liturgii. Współpracowałem też muzycznie z oazą ks. Franciszka Blachnickiego, założyłem scholę muzyczną przy bazylice Najświętszego Serca Jezusowe­go, prowadziłem kursy muzyki liturgicznej dla sióstr zakon­nych. W Krakowie kard. Karol Wojtyła wzywał nas, teologów i filozofów krakowskich, na Franciszkańską 3 na różne nara­dy. Na jednej z nich zaproponowaliśmy, by refreny psalmów były jednolite – jedenastozgłoskowe. I rzeczywiście takie re­freny ułożył potem poeta Marek Skwarnicki, który pracował nad psalmami i do brewiarza, i do lekcjonarzy mszalnych. To był bardzo szczęśliwy pomysł, ponieważ wszystkie te refreny można zaśpiewać na stałą melodię. Wiele razy akompaniowa­łem na skrzypcach księdzu kardynałowi Wojtyle przy śpiewa­niu kolęd na Międzywydziałowym Instytucie Katechetycznym w Krakowie.

Jak udało się Ojcu to wszystko zharmonizować: życie zakonne, filo­zofię, muzykę…

Zakon był dla mnie środowiskiem, w którym mogłem zrobić wiele rzeczy. Muszę powiedzieć, że nigdy nie miałem z tym żad­nych problemów, jakichś zakazów przełożonych, przeszkód czy oporów. Raczej czułem życzliwą tolerancję i zachętę. Poza tym muzyką zajmowałem się przede wszystkim w czasie wakacji, kiedy miałem więcej wolnego czasu. I tak muzykę do niektó­rych psalmów skomponowałem jako prefekt kleryków na wa­kacjach w willi jezuickiej w Starej Wsi. Muzyka w niczym mi nie przeszkadzała, przynosiła pożytek. Przede wszystkim było jednak kapłaństwo i posługa duszpasterska. Jaka? Chociażby przez trzydzieści lat posługiwałem jako kapelan w różnych kli­nikach krakowskich.

Pamiętam tę Ojca posługę, bo Ojciec zapraszał nas, kleryków, do odwiedzania chorych w szpitalu, zwłaszcza w okresie świąt Boże­go Narodzenia. Ojciec grał na skrzypcach, a my śpiewaliśmy kolędy.

Pomagałem też ks. Stanisławowi Żakowi w Zabierzowie – w każ­dą niedzielę jeździłem do niego i odprawiałem Mszę w parafii. Często głosiłem rekolekcje czy kazania w nagłych wypadkach, kiedy trzeba było kogoś zastąpić. Wiele lat, bo od 1978 roku do początku lat dwutysięcznych, jeździłem w lipcu lub w sierpniu na zastępstwo do Niemiec, najpierw do Monachium, a później także do Erding-Klettham czy Kitzingen. Mówię o tym, bo tam siłą rzeczy chłonąłem niemiecką atmosferę, czerpiąc z niej muzyczne inspiracje. Na przykład tłumaczyłem i aranżowałem na polskie potrzeby pieśni z Gotteslob – katolickiego śpiewnika kościelnego czy też z innych śpiewników, także ewangelickich.

W tym samym czasie była też filozofia. W 1963 roku magiste­rium, w 1978 – doktorat, w 1990 habilitacja, a potem przyszła profesura, tak że to wszystko dosyć gładko poszło.

Filozofia i muzyka to paradoksalnie bliskie sobie dziedziny, począw­szy od Pitagorasa. Platon uważał, że muzyka jest bardzo ważna dla wychowania obywatela, co więcej, postulował nawet powołanie w państwie osób odpowiedzialnych za cenzurę nowo powstających kompozycji. A jak to było u przez Ojca ulubionego Arystotelesa?

Arystoteles polemizuje z Platonem (chociaż uważa, że pole­mizuje z Sokratesem) na temat tak zwanych modi, czyli gam. Mamy przynajmniej cztery oryginalne gamy, które nota bene w muzyce kościelnej dalej są używane. To protus, deuterus, tritus i tetrardus. Te gamy kończą się zwykle na którymś z akordów to­nicznych w systemie dur-moll. Protus na D, deuterus na E, tritus na F i tetrardus na G. Owe filozoficzne spory między Platonem a Arystotelesem dotyczyły tego, który z tych modi podnieca, a który uspokaja. Inaczej uważał Platon, inaczej Arystoteles. Zgadzali się w tym, że kwestia ta jest bardzo ważna – jak ojciec wspomniał – dla wychowania. Arystoteles szeroko omawia ten temat w Polityce i Problematach. Wyróżniał dytyramby związa­ne z bachanaliami i utwory apolińskie. Apolińskie zalecał jako bardziej spokojne i logiczne, natomiast bachiczne – jako „dzi­kie” – odrzucał.

W każdym razie okazuje się, że muzyka i filozofia często idą w parze także dziś, bo niektórzy filozofowie są też muzykami. Przykładowo w Krakowie Karol Benito Tarnowski jest filozo­fem i pianistą, wręcz mistrzem fortepianu.

Podobnie Hans-Dieter Mutschler, który swego czasu wykładał filozo­fię przyrody na Ignatianum, jest koncertowym organistą.

Jedno drugiemu nie przeszkadza, a nawet się wiąże.

Z muzyką i śpiewem od niepamiętnych czasów wiąże się też religia. Najwcześniej zredagowanymi i zapisanymi tekstami Biblii były pra­wo i psalmy. Nie dotyczy to tylko religii żydowskiej czy chrześcijań­skiej, ale też herezji. Ariusz, od którego wywodzi się arianizm, był poetą i muzykiem. Popularność wśród ludu zdobywał nie tyle swo­imi teoriami, ile pieśniami, które układał, a które zawierały błędy teologiczne.

Swego czasu napisałem na ten temat artykuł: o sacrum w mu­zyce i o muzyce w sacrum. Co do świętości muzyki jako takiej dużo jest dyskusji i właściwie nie rozstrzygnięto kwestii, czy muzyka już sama w sobie jest święta czy nie. W różnych re­ligiach twierdzi się, że została nam dana z góry, od Boga, ale chyba tak do końca nie da się tego utrzymać. Na pewno jest związana z duchem i z duchowością, ale także z tym, co w du­chowości nie jest pozytywne, a wręcz może być złe.

Ojciec Roman Darowski SJ twierdził, że – choć napisał Ojciec wiele książek i artykułów z dziedziny filozofii, to będzie Ojciec znany przede wszystkim jako kompozytor pieśni religijnych.

Moje artykuły i książki z dziedziny filozofii rzeczywiście są mało znane. Widzę to w czasie różnych filozoficznych dyskusji, kiedy debatuje się nad problemem, który ja już dawno rozwiązałem. Nikt jednak o tym nie wie, bo nie czytał moich filozoficznych rozpraw, mało kto po nie sięga, mało kto cytuje i kojarzy je. Niedawno na Ignatianum odbywała się konferencja, na której jeden z prelegentów Robert C. Koons wygłosił referat o pierw­szym dowodzie na istnienie Boga według św. Tomasza z Akwi­nu – czyli o argumencie z ruchu. Oparł go jednak na upływie czasu, a ja już dawno rozstrzygnąłem tę kwestię i napisałem na ten temat wiele artykułów. To jednak zupełnie nie jest bra­ne pod uwagę. Nawet przez poważne pismo naukowe „Forum Philosophicum”, które raczej powinno znać te rzeczy. Nasi kle­rycy też ich nie znają, bo w bibliografii na studiach dostają zu­pełnie inne pozycje do lektury. Nemo propheta in patria sua – „nikt nie jest prorokiem we własnej ojczyźnie”.

Natomiast faktycznie znany jestem za sprawą muzyki i moich pieśni umieszczanych w różnych antologiach. Często dostaję prośby o zgodę na dołączenie moich pieśni do nowo powstają­cych śpiewników. Organiści je grają, ludzie śpiewają – młodzi i starsi. Widać, że te utwory są znane i dobrze przyjmowane. Na różnych spotkaniach jestem serdecznie witany, są oklaski, miłe rozmowy, życzliwość i radość. To daje otuchę i satysfakcję.

Kiedy i w jakich okolicznościach skomponował Ojciec swoją pierw­szą pieśń?

Niestety dokładnie nie potrafię tego określić. Dlaczego? Otóż mam sześć czy siedem zeszytów, w których notowałem tak zwa­ne prymki, czyli podstawowy, pierwszy głos pieśni. W całym pierwszym, dosyć grubym, zeszycie nie ma ani jednej daty. Do­piero w drugim pojawia się pierwsza roczna data – przy tekście, nie przy melodii. To rok 1973, który zapisałem na tłumaczeniu z języka niemieckiego pieśń Do Twej dążym kaplicy. Kolejna data to rok 1994. Pieśni w tych zeszytach są numerowane od 1 do około 2300, więc można powiedzieć mniej więcej, co powsta­ło wcześniej, a co później. Nie jestem jednak pewien, czy pieśń opisana jako numer 1 – Tyś jest Kościoła głową to pierwszy utwór, jaki napisałem, a pieśń numer 2 – Wielbimy krzyż Twój, Panie powstała jako druga.

Wszystkich pieśni napisał Ojciec około 2300?

Napisałem więcej, ale po numerze około 2300 zmieniłem meto­dę i miejsce zapisywania. Wcześniej zapisywałem tylko pierw­szy głos, a teraz każda pieśń jest harmonizowana i zapisywana gdzie indziej.

W jakich okolicznościach powstała Ojca najbardziej znana pieśń „Je­den chleb, co zmienia się w Chrystusa ciało”?

Dokładnej daty jej powstania także nie pamiętam. Zapisałem ją w pierwszym zeszycie pod numerem 94, jest więc stosunkowo wczesna. To parafraza tekstu Didache. Ułożyłem do niej dwie melodie, ale jedna gdzieś się zapodziała w szpargałach, a drugą wpisałem do zeszytu i dzięki temu nie zginęła. Nie pamiętam, jak powstała ta melodia, ale pamiętam, dzięki komu stała się popularna. Kiedyś do Krakowa przyjechał z Konarzewa koło Po­znania ks. Stanisław Hartlieb. Chciał się widzieć ze wspomnia­nym wcześniej przeze mnie o. Józefem Łasiem SJ. W klasztorze nie mogli jednak ojca Łasia znaleźć, więc na furtę posłali mnie. Okazało się, że ksiądz Hartlieb chciał prosić ojca Łasia o ja­kąś pieśń na odpust św. Marcina i jakieś inne pieśni na Wielki Post. Dałem mu więc, co mogłem, w tym także Jeden chleb…, mówiąc, że jeśli chce, może ją wykorzystać. I właśnie ksiądz Hartlieb ją rozpropagował w grupach oazowach.

Nota bene wspomniany ojciec Łaś to wybitny muzyk jezuicki, a bardzo mało znany. Studiował muzykę w lwowskim konserwa­torium. Razem wydaliśmy potężny śpiewnik dla organistów Wysławiajmy Pana. Ja pisałem melodie, a ojciec Łaś je harmonizował. Naszą pracę w kilku punktach skrytykował ks. Jerzy Pikulik, a my­śmy mu na tę krytykę punkt po punkcie odpowiedzieli. Niestety dyskusję przerwał stan wojenny i ksiądz Pikulik nie mógł usto­sunkować się do naszej obrony. Wygraliśmy przez stan wojenny…

Co jest najczęstszym źródłem natchnienia dla Ojca?

Zwykle pierwszy jest tekst i do niego dorabiana jest melodia. Czasem powstają dwie melodie i wybieram tę, która bardziej mi się podoba. Bywa, że pojawi się w mojej głowie jakiś ładny motyw melodyczny. Wtedy muszę go szybko zapisać, by go nie zapomnieć. Nieraz taki motyw przepada, bo pojawił się, gdy zasypiałem i nie chciało mi się wstać, by go zanotować. Nieraz piszę utwory na konkretne zamówienie. Proboszczowie czy ku­stosze sanktuariów zamawiają pieśń o Matce Bożej. Ostatnio na takie zamówienie przygotowuję śpiewnik misyjny, ale na razie nie został on jeszcze wydany. Kiedyś brałem udział w konkursie ogłoszonym przez biskupa opolskiego na pieśń o Matce Bożej Opolskiej. Zająłem wtedy trzecie miejsce. Napisałem też wiele pieśni okolicznościowych. Wydałem śpiewnik Dzieciątko się na­rodziło, w którym jest około 50 kolęd, czy śpiewnik z pieśniami na ślub: z towarzyszeniem organów, na gitarę, na chór, na duet… Dużo pieśni napisałem też dla amatorskich chórów, bo brakuje moim zdaniem prostego repertuaru dla przyparafialnych zespo­łów. Mamy wiele wymagających dzieł, między innymi Krzysz­tofa Pendereckiego, ale one nie nadają się na zwykłą liturgię.

Czy napisał Ojciec jakąś pieśń niereligijną?

Oczywiście, napisałem parę marszów i świeckich piosenek. W wydawanych przeze mnie śpiewnikach pieśni religijnych zwykle te świeckie utwory dodawałem w części zatytułowanej Piosenki. Nie jest ich dużo, ale są. Kiedyś napisałem zabawną piosenkę o zabobonach i o tym, jak ludzie nierozważnie dają się im złapać w pułapkę.

Często widzę Ojca w kaplicy przy fisharmonii. Czy tam powstają Ojca pieśni?

W kaplicy przy fisharmonii nie układam melodii, tylko spraw­dzam harmonizację. Bo jak już mam melodię, to najpierw na papierze harmonizuję ją według przyjętych zasad. Bywa jednak, że to, co teoretycznie niby jest dobre, nie sprawdza się po zagra­niu. W trakcie gry słychać, że lepsze będą jakieś inne rozwiąza­nia. I wtedy tę harmonizację zrobioną „na brudno” poprawiam.

Czy utwory, które Ojciec tworzy, są dla Ojca również modlitwą?

Tak, jak się je śpiewa, zwłaszcza w chórze – to dla mnie mo­dlitwa. Często towarzyszy mi też radość, że coś ładnie wyszło. Taka melodia siedzi człowiekowi w głowie i nie chce wyjść. Wtedy myślę, że musi to mieć jakąś wartość, skoro tak mnie trzyma…

Z tych ponad dwóch tysięcy pieśni, które Ojciec napisał, opublikowa­na została tylko część.

Ukazało się dziewięć zeszytów różnej objętości, przeważnie po około sto pieśni, ale były też obszerniejsze. Pierwsze cztery wy­dane zostały w małej poligrafii o. Stanisława Nawrockiego SJ na Przegorzałach, a kolejne profesjonalnie przygotowywało Wydawnictwo WAM. Dziesiąty zeszyt już się jednak nie udał, bo wydawnictwo zmieniło profil… Ukazało się więc co najmniej tysiąc pieśni, jak nie więcej.

Co z drugim tysiącem?

Nie wszystkie, ale kilkaset jest zharmonizowanych i czeka na wydanie. Ojciec Prowincjał stale mnie do tego zachęca. W tym momencie jestem w trakcie segregowania pieśni według tema­tów: Trójca Święta, Bóg Ojciec, Syn Boży, Duch Święty, święci… Wszystkie te utwory poprawiam, jeśli trzeba, zmieniam tytuł, jeśli jest niewłaściwy, i układam alfabetycznie w segregatorach. Próbuję jakoś cały ten materiał uporządkować i przygotować spis.

Jak ocenia Ojciec obecną muzykę i śpiew religijny w Polsce? Czy tak jak inne dziedziny duszpasterstwa przechodzą kryzys?

Na tę kwestię trzeba by spojrzeć wielowymiarowo. Od wielu lat jestem członkiem Stowarzyszenia Polskich Muzyków Ko­ścielnych. Choć muszę przyznać, że należę do tego gremium nielegalnie, bo członkowie stowarzyszenia powinni mieć magi­sterium z muzyki, a ja nie mam. Władze stowarzyszenia uzna­ły jednak, że jestem więcej niż magistrem muzyki i mi się to należy. W każdym razie jednym z zadań statutowych stowa­rzyszenia jest dbanie o dobro i piękno muzyki sakralnej i ja staram się brać w tym udział – zawsze jestem na spotkaniach i zabieram głos. Wiele też kwestii dotyczących troski o dobro i piękno muzyki kościelnej czy liturgicznej poruszam w swoich opracowaniach i artykułach, często wysuwając jakieś postula­ty. Kiedyś napisałem artykuł na temat pieśni ślubnych – które się nadają do liturgii, a które nie.

Miałem też swoje postulaty, jeśli chodzi o tekst Godzinek o Nie­pokalanym Poczęciu Najświętszej Maryi Panny. Były w niej słowa: „Witaj zegarze, w którym nazad jest cofnione, Słońce dziesię­ciu linii, gdy Słowo wcielone…”. Tę treść zupełnie pominię­to i zrobiono: „Witaj światło z Gabaon, coś zwycięstwo dało, z Ciebie Słowo Przedwieczne w ciało się przybrało”. W tym zdaniu mamy przede wszystkim teologiczne nielogiczności i brak spójności. Bo nie wiadomo, kto jest tym światłem: czy Maryja, czy Pan Jezus? W tekście wcześniejszym wszystko było jasne: Pan Jezus to Słońce, a Maryja jaśnieje Słońcem Jezusa, jest odzwierciedleniem Jego światła. Tymczasem wyszło, że to Maryja jest Słońcem Jezusa. Inny przykład to słowa: „Aby czło­wiek z padołu powstał wywyższony, niewiele od aniołów jest on umniejszony”. Co to znaczy? Albo człowiek jest wywyższony, albo umniejszony. Poza tym w poprzednim tekście to Pan Je­zus się umniejszył – była kenoza, która w nowej wersji zniknę­ła. Jednak nie da się tego odkręcić. Moje protesty nic nie dały.

Muzyka kościelna przechodzi więc kryzys…

Niekoniecznie. Trzeba jednak też podkreślić pozytywne stro­ny. Mamy przecież bardzo bogaty repertuar, jeśli chodzi o pie­śni. Jeszcze nigdy w historii polskiej muzyki nie był tak bogaty. Wszystkie ruchy w Kościele mają swój repertuar. Swego czasu napisałem nawet na ten temat artykuł pt. Prywatyzacja repertu­aru pieśni kościelnej. Odnowa w Duchu Świętym ma swoje pie­śni, Neokatechumenta swoje, zakony – swoje. Niedawno do­stałem od sióstr duchaczek ich śpiewnik wydany na jubileusz zakonu. Siostry józefitki mają śpiewnik wydany na stulecie ist­nienia, w którym jest sto pieśni o św. Józefie! Tak że repertuar pieśni jest naprawdę bogaty, trudno wymyślić coś nowego, bo mam wrażenie, że już wszystko jest. Ja sam postawiłem sobie za cel, by każde święto maryjne czy Jezusowe miało swoją pieśń na liturgię. Nie było chociażby pieśni na nowy i stary rok. Przy­gotowałem kilka, między innymi Rok się zbliża do końca – na koniec roku i Nowy rok dziś się zaczyna – na początek nowego. Oczywiście nikt ich nie śpiewa, ale jest możliwość, bo kolęda Nowy rok bieży tak naprawdę nie jest kolędą noworoczną.

Czy to dobrze, że mamy takie bogactwo? Można się w tym zagubić.

Nie, ludzie się nie gubią. Wszystko zresztą zależy od kierowni­ka muzycznego – czyli w przypadku liturgii od organisty. Jeśli organista umiejętnie wprowadza nowe rzeczy, to one się przyj­mują. Ale trzeba to robić powoli. Dziś jest dużo możliwości i po­mocy, jak na przykład tekst rzucony na ekran. Trzeba jednak powiedzieć, że ludzie, zwłaszcza w dużych miastach, nie są przy­zwyczajeni do gremialnego śpiewu. Wolą słuchać organisty. Na wsiach i w małych miejscowościach śpiewa się pełną piersią.

Czyli jeśli chodzi o repertuar – nie mamy kryzysu, ale wspól­ny śpiew wiernych na liturgii nie ma się najlepiej. W wielu pa­rafiach działają chóry, ale one też nie pomagają rozśpiewać całego kościoła. Liturgiczne ośrodki dominikańskie próbują przezwyciężyć ten kryzys. Kiedyś w miesięczniku „List” prze­czytałem artykuł, w którym proponowano, by wśród wiernych w różnych miejscach kościoła, nie przy pulpicie czy na chórze, były osoby z chóru, które swoim śpiewem pociągnęłyby innych ludzi. Bo wtedy ktoś, kto przyszedł na Mszę, ma poczucie, że to on śpiewa wraz z innymi, a nie organista, chór czy wybrany kantor. I to chyba najlepsza metoda rozśpiewania wiernych.

Ma Ojciec dziewięćdziesiąt trzy lata, ale energia i werwa Ojca nie opuszczają. Skąd się to bierze?

Geny i unikanie alkoholu, papierosów czy innych używek, któ­re niszczą mózg. A mózg jest najważniejszy. No i świeże powie­trze. Codziennie trzeba się przejść po ogrodzie.

Czy ma Ojciec jakieś słowo zachęty dla naszych Czytelników?

Po pierwsze, jak mówią słowa znanej piosenniki, „śpiewać każ­dy może, trochę lepiej lub trochę gorzej”, ale każdy może, więc trzeba się odważyć. Po drugie śpiew to podwójna modlitwa, a śpiew chóru to modlitwa potrójna. Stare łacińskie przysłowie przyswojone przez chrześcijan brzmi: Christianus cognoscitur amore, more, ore, re – „Chrześcijanina poznaje się przez miłość, dobre życie, słowo i czyn”. Słowo, a więc też przez to szczególne słowo, którym jest śpiew. Dlatego warto się odważyć.

Bardzo dziękuję Ojcu za tę rozmowę.

A teraz idziemy śpiewać…