Kolejny raz uśmiecham się do tytułu mojego artykułu. Ponownie traktuję propozycję Szanownej Redakcji jako wyzwanie. Zadanie, które zaciekawia i pociąga, a jednocześnie budzi sprzeciw. Przekorne: „to nie do końca tak działa”. No, to się poprzekomarzajmy… Zapraszam.
Gdy słyszę „przepis na szybko”, skojarzenia mam dość jednoznaczne. Lakoniczny, konkretny, prosty, w znaczeniu niezłożony, kilkuskładnikowy i – co niezmiernie ważne – powszechny. Inaczej mówiąc, jeśli postąpię zgodnie z przepisem, osiągnę cel. Jedynym warunkiem jest ścisłe przestrzeganie zaleceń, bez własnych pomysłów, wariacji, ulepszeń czy uproszczeń, które mogłyby tylko zaszkodzić. Tyle na wstępie o formie naszych rozważań.
A treść? Relacje z bliskimi. Cóż bardziej osobistego i indywidualnego? Bliscy są moi i tylko moi. Stanowią mój niepowtarzalny zbiór. Relacje z nimi to również niezwykle subiektywny proces. Choć dla różnych ludzi mogą wyglądać podobnie, to nie zachodzi tu identyczność. To truizm, ale „każdy jest inny”. Tworzymy więc ze sobą niepowtarzalne relacje.
Nie jest to łatwa sztuka. Czynnik czasu może mieć tu istotny wpływ. Nie sądzę, że zawsze negatywny. No właśnie, i tutaj już się zaczyna. Bo przecież na niektórych goniący czas działa mobilizująco. Zachęca do szczególnej troski o dobór odpowiedniej formy kontaktu, dodaje odwagi do śmiałych decyzji. To pięknie widać, gdy odwiedza nas tak zwany rzadki gość. Dorosłe dziecko przylatujące na dwa tygodnie z drugiej półkuli, z perspektywą następnego spotkania rysującą się za cztery lata. Małe dziecko, które po rozwodzie rodziców spędza z tym, który nie sprawuje stałej opieki, swój „co drugi weekend”. Przyjaciel z dzieciństwa, z którym, zgodnie z wieloletnim zwyczajem, w trzecią sobotę września wędruję z Samotni na Szrenicę.
Brak czasu może działać też paraliżująco i zniechęcająco. Niektórych z nas zdaje się przerastać sytuacja, w której trzeba szybko zdecydować, wybrać, co ważne, a z czego można zrezygnować. Zaś zmęczenie i niepewność zachęcają do tego, żeby machnąć ręką i zacząć tracić cenny czas na usprawiedliwianie się lub szukanie perfekcyjnych rozwiązań, „złotych pewniaków”.
Relacje z bliskimi i przepis na szybko po prostu się ze sobą kłócą. Nie wyobrażam sobie troski o moje „TY – JA” bez zaufania temu, co moje i indywidualne, co pozwala mi czytać Ciebie i siebie. W „przepisie” podaję więc tylko garść uwag i refleksji do wykorzystania – ewentualnie i wcale niekoniecznie. Jedyne ścisłe zalecenie dotyczy indywidualizacji refleksji nad relacjami z bliskimi, gdy nie ma czasu. Jeśli chcesz poczytać sobie, Drogi Czytelniku, o tym, jak to z tymi relacjami jest, to nie czytaj. Szkoda czasu! Jeśli chcesz się zastanowić nad swoim byciem z Twoimi bliskimi, to będzie mi niezmiernie miło towarzyszyć Ci w tej chwili zadumy.
Rytuały
Słusznie o nie dbamy. Budujemy, odkrywamy, utrwalamy, celebrujemy. Stałość i powtarzalność to nieodłączne elementy poczucia bezpieczeństwa. Nie tylko dla najmłodszych. Potrzebny nam jest niezmienny, przewidywalny schemat: niedzielne śniadanie – jajka na miękko. Nawet gdy brakuje czasu na dłuższą rozmowę, wysiłek włożony przez bliskich w zachowanie rytuału może być przez nas interpretowany jako wyraz ich troski, uważnej obecności, zrozumienia. „Jestem i pamiętam, więc kocham i rozumiem”. Rytuały w bliskich relacjach to zakodowane wiadomości. Tak... ale o ich skuteczności i trafności decyduje zgodność w ich interpretacji. Gdy znajduję wieczorem na swojej szafce „moją” melisę z pomarańczą, w „moim” czerwonym kubku, to wszystko wydaje się jasne i proste.
Ale wyobraźmy sobie inny obrazek. Oto w wielce chwalebnej trosce o rodzinny kwadrans mama zwołuje najbliższych na sobotni placek ze śliwkami. Tylko chwila, bo zaraz gromada się rozpierzchnie – kino, randka, wieczorny spacer. Dorastająca nastolatka, niecierpliwie szukająca swojej ukochanej koszulki, zaniepokojona, a może nawet przerażona ostatnim odczytem na wadze, na pewno będzie daleka od interpretacji zgodnej z intencją mamy. Córka w błyskawicznym tempie wyrasta z rodzinnego rytuału. Nie mieści się weń tak jak w dżinsy sprzed roku. To podstawowe prawo rozwoju. Nie trzeba się bać. Ocenianie takiej sytuacji jako złej nie pomaga ani jednej, ani drugiej stronie. To ważna zmiana, nieuchronna. Można się do niej dostosować, można walczyć. Mama, szukając nowego kodu w relacji z córką, może wypracować nowy sobotni rytuał. Ciastożercy dostają swój placek, a córka pół jabłka i obraną marchewkę na swoim biurku (może być jej trudno siedzieć przy stole i wąchać drożdżówkę). Wiadomość „widzę Cię, pamiętam, rozumiem” wysłana. Nie kosztowała wiele czasu i wysiłku. Czy dotrze, jak będzie odebrana – nie wiadomo. W trudnym rozwojowym momencie nastoletnich „burzy i naporu” to forma najodpowiedniejsza, bezsprzecznie lepsza niż długie posiedzenia z kazaniem czy uparta walka o powrót i zachowanie tego, co obowiązywało w naszej rodzinie od zawsze. Sztywność w zachowywaniu rytuałów może zaszkodzić, często rozbijając w puch ich pozytywne skutki.
Rytuały powinny być elastyczne. Nie, naprawdę, nie ma tu wewnętrznej sprzeczności. To warunek ich skuteczności. Gdy dorastają dzieci, gdy bliska osoba jest w kryzysie, gdy u mnie zaszła zmiana, gdy pojawiła się choroba, kłopoty finansowe czy, zwyczajnie, schemat się wyczerpał i znudził. Warto włożyć trochę czasu i wysiłku, żeby zmodyfikować przekaz. Rytuał sprawdza się, gdy jest przez nas budowany. Nie przejmowany (bo u mnie w domu, bo oni, bo tam, bo ktoś powiedział, że tak będzie dobrze); choć inspiracje innymi wzorcami mogą być użyteczne. Przynosi efekt, gdy dba o niego przytomny i kompetentny serwisant, wprowadzający drobne poprawki i korekty, a kiedy trzeba, podejmujący decyzję o generalnym remoncie.
Konieczność niezbędnej korekty łatwiej jest zauważyć, gdy świadomie podejmiemy ryzyko przełamania rytuału. Bez założenia, że coś trzeba zmienić, ale z zainteresowaniem: a może inaczej będzie lepiej? W rutynie można nie zauważyć czegoś ważnego. Wieczorny telefon do przyjaciółki, gdy obie padamy ze zmęczenia (zwyczaj świetnie sprawdzający się przy małych dzieciach, w końcu oddanych Morfeuszowi), zupełnie przypadkowo zamienia się w spokojne popołudniowe pogaduchy przy herbacie.
Słuchanie
O tym po wojskowemu, w dwu zdaniach. Na różne rzeczy może zabraknąć czasu, ale na słuchanie nie! I tu nie potrzeba tak wiele, wystarczy moja, z powagą potraktowana, decyzja i już.
Nadrabianie zaległości
Zjawisko dla niektórych przedziwne, ale występujące – i owszem – jednak nie we wszystkich obszarach. Może zaistnieć i zadziałać w obszarze materii. Możemy nadrobić zaległości w porządkach, w szafach i na pulpicie. Uzupełnić garderobę, której braki odczuwamy, ale trudno nam się zmobilizować do wyprawy do sklepu i decyzji. Nierzadko udaje się nam popracować efektywnie nad zaległościami w obszarze wiedzy czy umiejętności, co zazwyczaj niezmiernie nas cieszy i napawa dumą. Z całą pewnością termin ten jednak nie ma zastosowania na polu relacji. Tutaj nie da się nic nadrobić! A próbujemy i to najczęściej w dobrej wierze, ufając, że pomoże, „że lepiej późno niż wcale”.
Podjęcie takiej próby koncentruje nas nie na teraźniejszości, ale na tym, co było czy raczej czego zabrakło w przeszłości. W rezultacie bardzo utrudnia spotkanie z drugim człowiekiem. Zubaża wymiar „tu i teraz”, niezbędny do realnego spotkania. Pomysły typu: „jak już wyjedziemy na wakacje”, „jak skończę specjalizację”, „jak wyjdzie ze szpitala”, „jutro…” zazwyczaj nie najlepiej się kończą. Po pierwsze, w niezauważony sposób może dojść do dezaktualizacji potrzeb moich oraz potrzeb drugiej osoby – chęć podzielenia się radością z sukcesu, potrzeba przytulenia, wspólnego wybrania sukienki na lato mogą zwyczajnie przeminąć. Po drugie, ważna osoba, o której, z którą i do której, również się zmienia; „po” to już czasami inna osoba. Kolonie na przełomie trzeciej i czwartej klasy, pierwszy samodzielny obóz wędrowny gimnazjalisty, poważna diagnoza przyjaciela, poród przyjaciółki, śmierć rodzica męża – te wydarzenia mogą mieć kolosalne znaczenie i naprawdę odmienić bliskich nam i świetnie dotąd znanych ludzi. Po trzecie, najbardziej dramatyczne, bliskich możemy utracić w chwilę…
Zaufanie do siebie
Czyli poważne traktowanie własnych impulsów, potrzeb, pomysłów wobec moich bliskich. Jak często pojawia się w naszej głowie chęć, żeby się uśmiechnąć, powiedzieć, zadzwonić, przytulić? Bardzo często. A ile (cennego!) czasu marnuję na obracanie tego w głowie – teraz? na pewno? a czy nie przeszkodzę? co on na to? czy wypada? Refleksja dotycząca okoliczności i przewidywanej reakcji bywa potrzebna i pomocna, na przykład po to, by nie naruszyć czyjejś granicy, nie zakłócić ważnej czynności. Jednak szukając idealnego sposobu przekazu i minimalizując ryzyko nieprzyjęcia naszego dobrego gestu, możemy się zagalopować. Przedłużający się i nadmiernie rozbudowany namysł nierzadko równa się utracie szansy.
Obietnice bez pokrycia
To grzech powszedni. Jednak wobec dzieci – ciężki bez dwóch zdań. Nasze pociechy nie są w stanie zrozumieć okoliczności łagodzących niedotrzymania zobowiązania. Zdecydowanie lepiej jest umówić się na własnoręcznie przygotowane tosty i jeden rozdział z Księgi dżungli niż obiecywać całodniową wyprawę do zoo w „pierwszy wolny weekend”. „Obiecanki-cacanki” z dzieciństwa potrafią boleć bardzo długo, tym bardziej im mniej znane są powody ich niedotrzymania.
Różnorodne formy komunikacji
Nasze „złe czasy” cechuje pewien bardzo dobry aspekt. Nowoczesne wynalazki, tak często krytykowane nowinki, pozwalają spotykać się też w inny, nietradycyjny sposób. Dają narzędzia do komunikacji na niespotykaną dotąd skalę. Dzisiaj naprawdę mogę przekazać, że myślę, pamiętam, kocham, troszczę się, martwię, współczuję, gratuluję, trzymam kciuki, że jest mi przykro i boli praktycznie zawsze, gdy tylko zechcę. Cudowne, nieprawdaż?
I na koniec chwila zatrzymania nad tym czasem, którego nam brak
Świetną okazją do refleksji nad czasem w relacjach z bliskimi bywa dla mnie prosta obserwacja. Są w naszym życiu sytuacje, gdy z definicji jesteśmy ze sobą. Podróżujemy jednym samochodem, jemy posiłek przy jednym stole, siedzimy w jednym salonie, oglądając telewizję, leżymy w jednym grajdołku na plaży podczas wspólnych rodzinnych wakacji. Czas, zajmowana przestrzeń i wspólnie realizowana czynność (wcześniej oczywiście przez nas wybrane i zorganizowane niejednokrotnie celem spotkania właśnie) pozwalają nam się spotkać. Ale czy się spotykamy? Pasjami uwielbiam przyglądać się ludziom obok mnie w takich momentach. Ciekawa, jak to jest, zafascynowana człowiekiem, patrzę i patrzę, i nadziwić się nie mogę, co potrafimy zrobić z półgodziną w restauracji z „drugą połówką”. Co robi ona, co on. Co w końcu robię też ja – bo przecież w tych restauracyjnych wypadach prawie zawsze jestem z moją „drugą połówką”, z którą właśnie się nie spotykam! Ciekawe, że gdy jem sama, gdzieś po drodze, rezygnuję z obserwacji, bo mi wstyd, i wyciągam książkę.
Im dłużej patrzę, tym bardziej się przekonuję, że brak czasu w relacji to mit. Nie wierzę sobie, nie wierzę innym, gdy mówimy o braku czasu. Po prostu.
Chwilę przed dzwonkiem, jak w szkole, zadanie domowe: uwierzyć i przyjąć, że czasu mam dość
Samemu uwierzyć, że dzisiaj mam dla Ciebie dość czasu. Nie kłócić się z Tobą, ze sobą, ze światem, że zbyt mało go mam i w związku z tym nie mogę… Nie rozważać, co bym z Tobą, z Wami, gdyby… Nie narzekać, że w tej sytuacji, to właściwie już niewiele mogę. Wszystko to zabiera czas, odwraca moją uwagę od Ciebie, a koncentruje ją na okolicznościach. Nie marzyć o lepszych czasach. Te, które są, wystarczą dla nas. Pięknych, dobrych spotkań. Powodzenia!