Misyjne serce

Z Janezem Mihelčičem SJ, misjonarzem pracującym w Kirgizji, rozmawia Józef Augustyn SJ
Życie Duchowe • JESIEŃ 76/2013
Dział • Rozmowy duchowe

Skąd Ojciec pochodzi?

Urodziłem się w Słowenii w 1942 roku. Po zakończeniu drugiej wojny światowej Słowenia została jedną z republik związkowych Jugosławii i dopiero od 1991 roku jest niepodległym państwem. W Słowenii ukończyłem szkołę średnią i w 1961 roku wstąpiłem do diecezjalnego seminarium duchownego w Lublanie. Po pół roku wzięto mnie jednak do wojska.

 

Czy służba wojskowa w Jugosławii w czasach komunizmu była ciężka?

Była ciężka. Odliczaliśmy dni do jej końca. W tamtych czasach służba wojskowa trwała dwa lata dla tych, którzy nie mieli ukończonej państwowej szkoły średniej, półtora roku dla absolwentów szkół średnich, rok służyli absolwenci uniwersytetu. Seminarzystów nie uważano jednak za studentów uczelni wyższych i zaliczano nam tylko ukończenie szkoły średniej. Musiałem więc odsłużyć półtora roku. Rektor naszego seminarium często żartował, że to i tak był nasz najlepszy rok w seminarium… Muszę jednak przyznać, że do wojska szliśmy jako chłopcy, a wychodziliśmy już jako mężczyźni.

Po odbyciu służby jesienią 1963 roku bp Jožef Pogačnik wysłał mnie na dalsze studia do Rzymu. Tam przez trzy lata studiowałem filozofię na Uniwersytecie Gregoriańskim. Dziwię się, że mi się to udało, bo musiałem się jej uczyć po łacinie, której jeszcze wtedy nie znałem. W Collegium Germanicum et Hungaricum, gdzie również studiowałem, językiem wykładowym był niemiecki. Ten język znałem jeszcze ze szkoły, więc nie miałem z nim problemów. Poza tym uczyliśmy się włoskiego i greki.

W Rzymie już przed Bożym Narodzeniem przeczytałem wszystkie dostępne mi pisma św. Franciszka Ksawerego. Chodziłem też regularnie do kierownika duchowego z pytaniem, czy aby moim powołaniem nie są misje? Bardzo trudno było mi rozeznać wolę Bożą w tej kwestii. Co prawda o wyjeździe na misje marzyłem od dziecka, ale zdawałem sobie też sprawę, że mój wyjazd do Rzymu nie był przypadkowy. Zostałem przecież wysłany na studia przez mojego biskupa.

 

Czy można było wówczas tak swobodnie wyjechać z Jugosławii? Wysłać seminarzystów za granicę?

Nie, to była sytuacja wyjątkowa. Wyjazd z Jugosławii właściwie nie był możliwy. W 1963 roku władze po raz pierwszy od zakończenia drugiej wojny światowej pozwoliły mojemu biskupowi wysłać na zagraniczne studia dwóch seminarzystów. Byłem jednym z nich, ale nie od razu. Najpierw biskup zaproponował swoich kandydatów. Jeden z nich otrzymał paszport, drugi nie. Zgłosił więc kolejnego i znów odmowa. Jugosłowiańskie służby bezpieczeństwa zaleciły wtedy biskupowi, by przedstawił listę seminarzystów, których chciałby wysłać do Rzymu. Oczywiście biskup się na to nie zgodził, bo wtedy to nie on podejmowałby decyzję o tym, kto pojedzie. Wolał wysłać jednego, ale swojego kandydata.

Wtedy właśnie wyszedłem z wojska i rektor seminarium poradził mi, żebym natychmiast udał się do biskupa, bo być może wyśle mnie. I rzeczywiście biskup zgodził się spróbować kolejny raz. Napisał podanie o pozwolenie na mój wyjazd. Osobiście zaniosłem je do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i tak po prostu zapytałem, czy mam jakąkolwiek szansę na otrzymanie paszportu. Powiedziano mi, że jeśli biskup złoży podanie o wydanie mi paszportu, to go otrzymam. Po dwóch dniach biskup miał w ręku pozytywną odpowiedź.

 

Czy władze podawały powody, dla których jedni dostosowali paszport, inni nie?

Tak, mieli swoje powody. Jednemu z kleryków nie pozwolili wyjechać, bo jego ojciec w czasie wojny był przeciw komunistycznej partyzantce. Ktoś inny uczył się w niższym seminarium duchownym, a tego typu szkoły władza nie akceptowała. Tymczasem ja nie dość, że ukończyłem państwowe gimnazjum, to jeszcze odbyłem służbę wojskową. Uregulowany stosunek do służby wojskowej był warunkiem koniecznym, by otrzymać paszport.

 

Na Rzymie nie skończyły się Ojca zagraniczne podróże.

Od zawsze miałem przeświadczenie, że moim powołaniem są misje i zakon jezuitów. To jakby dwie moje dłonie. Gdybym musiał wybierać między nimi, nie zrezygnowałbym z żadnej. W Rzymie więc, po skończeniu studiów filozoficznych, w 1966 roku za zgodą mojego biskupa wstąpiłem do Towarzystwa Jezusowego. Najpierw wyjechałem na dwa lata nowicjatu do Irlandii, gdzie uczyłem się też języka angielskiego. W Dublinie zostałem przyjęty bardzo życzliwie. Byłem pierwszym studentem filozofii z prowincji słoweńskiej, który znalazł się tam w nowicjacie. Później, w 1968 roku, wyjechałem do Japonii.

 

Dlaczego Japonia?

Jak już mówiłem, marzyłem o pracy misyjnej. Wtedy było to dla mnie równoznaczne z wyjazdem do Afryki albo do Azji. O innych miejscach misyjnych nie miałem pojęcia. Wydawało mi się, że Afryka ma zbyt gorący klimat. Jeszcze wtedy nie wiedziałem, jak gorąco może być w Japonii. Z kolei, jeśli chodzi o Azję, w grę wchodziły Indie, Chiny i Japonia. W Indiach mnóstwo języków, więc bariera nie do pokonania. Do Chin misjonarzy nie wpuszczali. Pozostała więc Japonia. Pisma św. Franciszka Ksawerego były tu moim natchnieniem.

Bardzo ważne stało się też dla mnie spotkanie z Pedro Arrupe SJ, ówczesnym przełożonym prowincji japońskiej. Pamiętam, że w czasie naszej rozmowy ojciec Arrupe opowiadał o skrajnie trudnej sytuacji w Kraju Kwitnącej Wiśni. Mówił jednak z takim zapałem, że całkowicie utwierdził mnie w moim wyborze: Tak, jadę do Japonii! Wkrótce po naszej rozmowie ojciec Arrupe został wybrany na przełożonego generalnego Towarzystwa Jezusowego, a ja 8 września 1968 roku złożyłem pierwsze śluby zakonne i już wieczorem wyjechałem najpierw do Dublina, później do Londynu, a stamtąd prosto do Japonii.

Trzy tygodnie wcześniej do Czechosłowacji wkroczyły wojska Układu Warszawskiego. Pamiętam, że kiedy w pierwszej połowie sierpnia byłem w Słowenii na krótkich wakacjach, nikomu nawet się nie śniło, że do czegoś takiego dojdzie. Byłby to przecież policzek wymierzony całemu cywilizowanemu światu. A jednak stało się. Zrozumiałem, że Sowieci są zdolni do wszystkiego.

 

Kiedy Ojciec przybył do Japonii, był jeszcze jezuickim klerykiem.

Miałem skończone studia filozoficzne. W Japonii przez pierwsze dwa lata intensywnie uczyłem się japońskiego, a później rosyjskiego. Mimo że pochodziłem z kraju bloku wschodniego, rosyjskiego nie znałem. Następnie odbyłem studia teologiczne. W marcu 1975 roku otrzymałem święcenia kapłańskie, a w czerwcu wyjechałem do Słowenii na wakacje. Wcześniej przez ambasadę Jugosławii w Japonii starałem się o stypendium naukowe, by móc wrócić do Tokio i rozpocząć studia na prowadzonym przez jezuitów Sophia University.

Już następnego dnia po przyjeździe do Słowenii zostałem zaproszony przez Komisję do spraw Wyznań na rozmowę. Skąd wiedzieli, że już jestem w domu?! Zostałem poinformowany, że nie dostanę stypendium, o które zabiegałem w Japonii. Później okazało się, że jugosłowiańscy komuniści nie mogli przyznać stypendium katolickiemu księdzu i jezuicie, który był misjonarzem w Japonii. Co by na to powiedzieli towarzysze z Moskwy?

Musiałem więc znaleźć jakieś studia na jugosłowiańskich uczelniach. Szukałem kierunku z językiem rosyjskim. W Lublanie takich nie było, pozostał Zagrzeb i Belgrad. Poradzono mi, bym studiował w Belgradzie i był to dobry wybór. Zagrzeb leży w katolickiej Chorwacji, a Belgrad to prawosławna Serbia i są tam zupełnie inne uwarunkowania, których znajomość później bardzo mi się przydała. Przez trzy lata studiowałem tam lingwistykę - językoznawstwo z ukierunkowaniem na język rosyjski. Poza tym pomagałem w parafii należącej do chorwackiej prowincji ojców jezuitów.

Szybko zacząłem rozumieć język rosyjski, ale miałem problemy z mową. Brakowało mi praktyki. Dlatego zdałem egzamin na przewodnika turystycznego. To było bardzo interesujące zajęcie. Przez dwa lata oprowadzałem po Belgradzie turystów ze Związku Radzieckiego. Byłem też jedynym przewodnikiem ze znajomością języka japońskiego.

 

Czym zajmował się Ojciec po skończeniu studiów w Belgradzie?

W 1978 roku wróciłem do Japonii na trzecią probację. Później od 1979 roku uczyłem języka rosyjskiego na Sophia University w Tokio. Po wielu latach, w 1997 roku, wyjechałem do Moskwy, a teraz pracuję w Biszkeku w Kirgizji. Na tutejszej uczelni uczę języka japońskiego.

 

Wspomniał Ojciec, że Sophia University w Tokio to uczelnia jezuicka. Kiedy powstała?

W tym roku uczelnia ta obchodzi stulecie istnienia, choć jeszcze przed 1913 rokiem jezuici dostali pozwolenie na otwarcie szkoły. Najpierw była to niewielka placówka. W czasie drugiej wojny światowej kształciła trzystu uczniów, wyłącznie chłopców. Z tej małej szkoły wyrósł uniwersytet, który w 1957 roku kształcił już trzy tysiące studentów. Później zaczęliśmy przyjmować także dziewczęta. Obecnie mamy dziesięć tysięcy studentów. Z tym że w Tokio są dwa prywatne uniwersytety znacznie większe od naszego. Jeden kształci czterdzieści, a drugi trzydzieści tysięcy studentów. Te trzy uczelnie należą do ścisłej czołówki uniwersytetów w Japonii.

Po wojnie w Japonii bardzo szybko zaczęły powstawać inne prywatne uniwersytety, z uwagi na to, że państwowe kształciły wyłącznie wyższe kadry urzędnicze. Liczba miejsc była więc ograniczona, gdyż nie potrzebowano zbyt wielu absolwentów, a chęć kształcenia się była w społeczeństwie ogromna. Dwadzieścia lat temu zaledwie dwadzieścia pięć procent studentów uczyło się na państwowych uniwersytetach, pozostali w prywatnych uczelniach. Nie wiem dokładnie, jak jest obecnie, ale myślę, że te proporcje są podobne.

 

Czy jezuici prowadzą w Japonii jeszcze inne uczelnie?

Prowadzą jeszcze Uniwersytet Muzyczny w Hiroszimie. Uczą muzyki!

 

Przez wiele lat był Ojciec w Japonii, w kraju o zupełnie innej kulturze, innym sposobie życia, innej religii…

Nie przeżyłem tam jakiegoś kulturowego szoku, ponieważ spodziewałem się, że w Japonii wszystko będzie inne. Od Japończyków nauczyłem się, że daną sprawę można rozpatrywać z różnych stron, inaczej niż nam się początkowo wydawało, a i tak będzie dobrze. To ogromnie ważne. Zrozumiałem, że w wielu sprawach kieruję się uprzedzeniami kulturowymi, narodowymi, religijnymi.

 

Czego jeszcze możemy uczyć się od Japończyków?

Powszechnie uważa się, że kultura zachodnia jest indywidualistyczna, a japońska głęboko wspólnotowa. Coś w tym jest, bo ma to na przykład odzwierciedlenie w strukturze języka japońskiego. W japońskim nie używa się zaimków osobowych w liczbie pojedynczej. W ich miejsce wstawia się rzeczowniki, nazwy własne. Po japońsku zawsze łatwiej powiedzieć "my" niż "ja". Nie zmienia to oczywiście faktu, że Japończycy bywają bardzo egoistyczni. Natura ludzka wszędzie jest jednakowa, ale wychowanie w tradycyjnej kulturze wyrabia nawyk myślenia o innych, brania pod uwagę cudzego punktu widzenia.

Takie podejście ma też swoje negatywne strony. Wszyscy japońscy laureaci Nagrody Nobla z dziedziny nauk ścisłych, fizyki i chemii, po otrzymaniu Nobla emigrowali z kraju, najczęściej do Ameryki i Norwegii. Jeden z nich był nieuchwytny dla japońskich dziennikarzy, więc o to, jakim był studentem, zapytali jego uniwersyteckiego profesora. Profesor odpowiedział: "Wybitnym, dlatego poradziłem mu, żeby wyjechał za granicę". W Japonii mówi się: "Ogon, który odstaje, zostanie odcięty". Nie wolno więc odstawać od reszty. Jeśli jesteś zanadto zdolny, nie powinieneś się wyróżniać z tłumu, zawsze musisz myśleć o innych, o tym, co inni powiedzą. Taka postawa zabija kreatywność jednostki.

Myślę, że od Japończyków możemy się uczyć respektowania opinii ogółu, a Japończykom wpajać szacunek dla jednostki. Jestem święcie przekonany, że zachodnie poczucie indywidualizmu, w dużej mierze rozwinięte dzięki chrześcijaństwu, to także Boży plan dla całej ludzkości.

 

Adolfo Nicolás SJ, który wiele lat spędził na Dalekim Wchodzie, kiedy został generałem Towarzystwa Jezusowego, odwiedził wiele europejskich krajów. Po powrocie do Rzymu udzielił krótkiego wywiadu, w którym powiedział, że Europejczycy są egocentryczni i pyszni, że Europa uważa się za pępek świata, tymczasem wcale nim nie jest.

To bardzo trafne spostrzeżenie. Jeden z jezuickich współbraci mówił kiedyś, że przekonanie Europy i Ameryki o posiadaniu jedynej prawdy dla Hindusa jest zwykłym bluźnierstwem. Prawda jest czymś wielkim, nieskończonym. Człowiek nie może jej ani ogarnąć, ani posiąść. Obawiam się, że cywilizacja Zachodu zgrzeszyła i zbłądziła. W tym może mieć swoje źródło obecny kryzys cywilizacyjny. Dziś wielu mówi, że to także kryzys moralny, kryzys wartości. To widać gołym okiem.

 

Po raz pierwszy przyjechał Ojciec do Japonii pod koniec lat sześćdziesiątych. Trwał tam wówczas tak zwany cud gospodarczy. Kraj podniósł się już wtedy z klęski drugiej wojny światowej i zrzucenia bomb atomowych?

By zrozumieć ów cud, warto sięgnąć do dziewiętnastowiecznej historii tego kraju. Po przyjeździe do Japonii uczestniczyłem w letnim kursie kultury japońskiej. Został on zorganizowany przez Sophia University nie tylko dla jezuitów. Zaproszono wykładowców z różnych krajów. Szczególnie utkwił mi w pamięci wykład profesora historii z Instytutu Ekonomiki Światowej i Stosunków Międzynarodowych w Moskwie, który porównał dwa modele modernizacji państwa w latach sześćdziesiątych XIX wieku - w Rosji i w Japonii.

Otóż w połowie XIX wieku zarówno Rosja, jak i Japonia zrozumiały, że są zacofane, że nadal tkwią w epoce feudalnej. Podjęły więc dzieło modernizacji, każdy kraj na swój sposób. Przede wszystkim zniesiono pańszczyznę: w Rosji w 1864 roku, w Japonii w okresie Restauracji Meiji w roku 1867. Rosja miała dla procesu przemian wiele sprzyjających uwarunkowań: bliskość kulturalna i geograficzna rozwiniętych krajów Zachodu, gigantyczne bogactwa naturalne. Japonia nie posiadała żadnego z tych atutów, a jednak to jej się udało, a nie Rosji. Dlaczego? Ekonomiści starali się wytłumaczyć to zjawisko przyczynami stricte ekonomicznymi, ale to nie wszystko.

Moskiewski profesor podał wiele innych czynników. Do mnie najbardziej przemówił czynnik społeczny: stosunek Japończyków do wychowania i edukacji. Tradycyjny kanon moralności konfucjańskiej głosił, że nauka jest czymś niezwykle cennym i ważnym. Nawet biedne rodziny, które nie mogły pozwolić sobie na wykształcenie wszystkich dzieci, chciały, by chociaż jedno z nich poszło do szkoły. Pęd do wiedzy był w Japonii niezwykły, nie tylko po drugiej wojnie światowej, o czym już mówiłem. Nie docierali tu jeszcze specjaliści i wykładowcy z zagranicy, niewielu studentów wysyłano za granicę, a jednak Japonia w ciągu jednego pokolenia pod względem rozwoju oświaty dogoniła Zachód. Poziom rozwoju ekonomicznego kraju był w dalszym ciągu bardzo niski.

W Rosji społeczeństwo dzieliło się zasadniczo na szlachtę i chłopstwo. W latach siedemdziesiątych XIX wieku pojawił się ruch tak zwanych narodników skupiający młodzież szlachecką, której przyświecała idea wyrównywania przepaści między oświeconą szlachtą a zacofanym chłopstwem. Narodnicy chcieli to osiągnąć przez wprowadzenie tak zwanych wędrówek w lud. Ruch ten poniósł sromotną klęskę, ponieważ chłopi byli wrogo nastawieni do jakichkolwiek akcji oświatowych, uważając je za szlacheckie fanaberie. To była jedna z przyczyn niepowodzeń rosyjskich reform.

Wykładowca z Moskwy, mówiąc o powodzeniu reform w Japonii, podkreślał także rolę tradycyjnego japońskiego systemu ekonomicznego, który można by określić mianem "systemu dla domu". Był on bardzo praktyczny: japoński rzemieślnik, zatrudniając robotników, nie tylko najmował ich do pracy, lecz także przyjmował do swojej rodziny. Gdy było ciężko, to wszystkim: od gospodarza po ostatniego najemnika. Na Zachodzie mamy do czynienia z podziałem: bogaty gospodarz - biedni robotnicy.

Warto wspomnieć tu jeszcze jeden ważny element - stosunek Japończyków do własności prywatnej. Doceniłem go dopiero kilka lat temu w Biszkeku, w Kirgizji. Kiedy w marcu 2005 roku w wyniku tulipanowej rewolucji obalono prezydenta Askara Akajewa, w Wielki Czwartek wieczorem w stolicy eksplodowały ładunki wybuchowe i zaczęły płonąć sklepy. Kto żyw rzucił się do rozkradania wszystkiego, co się tylko dało. W Japonii obowiązuje tradycja ogromnego szacunku dla cudzej własności. Często tego doświadczałem. Nieraz zdarzało mi się zostawić w mieście rower i wracać do domu metrem, bo na przykład zaczął padać deszcz. Kiedy za dzień lub dwa wracałem po rower, zawsze na mnie czekał dokładnie w miejscu, gdzie go zostawiłem. Gdybym w Biszkeku zostawił rower na ulicy chociaż na pięć minut, już bym go więcej nie zobaczył.

 

Po ponad dwudziestu latach wyjechał Ojciec z Japonii.

Nie bez żalu. Przeczytałem kiedyś artykuł, jak sprawdzić, czy zmiany zachodzące w naszym życiu są zgodne z wolą Bożą. Pamiętam tylko dwa z trzech kryteriów. Po pierwsze, zmiany pochodzą od Boga, jeśli praca, jaką wykonaliśmy do tej pory, będzie przydatna w nowym miejscu. W Japonii wykładałem język rosyjski, więc w Moskwie i Biszkeku to mi się przydało. Drugie kryterium: jeśli nie jest ci łatwo odejść z twojego dotychczasowego miejsca pobytu.

Kiedy jednak Towarzystwo Jezusowe ukonstytuowało się w Rosji i ojciec generał rozesłał list z informacją, że poszukuje chętnych do pracy na tym terenie, wysłałem swoje zgłoszenie. Bardzo szybko otrzymałem odpowiedź, że mam kwalifikacje, ale moją misją jest Japonia. Prowincja japońska nie chciała mnie puścić. Mimo to kilka razy wyjeżdżałem z Japonii do pomocy na terenie byłych republik radzieckich. Najpierw w 1993 roku był Pawłodar w Kazachstanie, potem pojechałem do Astany, także w Kazachstanie. W końcu bp Joseph Werth przekonał prowincjała i wyjechałem do Nowosybirska, gdzie organizowaliśmy seminarium. Później pomagałem jeszcze we Władywostoku, a w 1997 roku wyjechałem z Japonii na stałe.

 

I teraz jest Ojciec jezuitą należącym do Niezależnego Regionu Rosyjskiego Towarzystwa Jezusowego.

Najpierw półtora roku pracowałem w Moskwie. Byłem tam pierwszym rektorem szkoły dla katechetów. Później nuncjusz apostolski w Moskwie zaproponował jezuitom, by także w Kirgizji zajęli się edukacją. Wtedy Jerzy Karpiński SJ, mój ówczesny przełożony, wysłał mnie do Biszkeku, bym się tam rozejrzał. Nie miałem pojęcia, co jeszcze można by zrobić w Biszkeku oprócz pracy duszpasterskiej. Myślałem, że pobędę tam ze dwa czy trzy lata, pomagając przy parafiach, a być może coś jeszcze się pojawi. Tymczasem już po trzech tygodniach otrzymałem propozycję wykładania na tamtejszym uniwersytecie.

 

Czy w Kirgizji Ojciec zakorzenił się już na dobre?

U jezuitów zakorzenienie środowiskowe nigdy nie jest zbyt głębokie. Św. Ignacy Loyola mówił, że jego duchowi synowie winni szukać miejsc, w których mogą służyć Panu Bogu skuteczniej i w sposób przyczyniający się do powszechniejszego dobra. Rzeczywiście jednak wrosłem już nieco w tutejsze środowisko uniwersyteckie. Ciągle jednak czekam, że pojawią się inne możliwości i rozpoczniemy tu jeszcze coś nowego. Marzę o szkole. W Kirgizji jest trzynaście szkół tureckich. Także protestanci i prawosławni prowadzą tu działalność edukacyjną. A my nic. Jeśli nie uda się otworzyć szkoły, to może centrum dialogu kulturalnego czy międzyreligijnego. Pisałem w tej sprawie do generała. Kirgizja to idealne miejsce, ponieważ Kirgizi są ludźmi bardzo otwartymi.

Planując nowe dzieła, ciągle się uczę. W Japonii wszystko było doskonale zorganizowane, program zajęć z góry na rok opracowany. Na początku roku akademickiego studenci otrzymują gotowy plan zajęć i wiadomo, na czym stoimy. W Kirgizji nigdy nie wiem, co będzie jutro. O odwołanych zajęciach dowiadujemy się ostatni. Przyznam, że taki brak organizacji nie jest dla mnie łatwy, ale to uczy cierpliwości, wyrozumiałości i dystansu do tego, co się robi.

 

Tłumaczenie i opracowanie: Anna Wesołowska