Przestrzeń dla Tajemnicy

Życie Duchowe • ZIMA 105/2021
Dział • Temat numeru
(By Traper Bemowski - Praca własna, CC BY 3.0, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=27379938)

Po wysłuchaniu Ewangelii przyglądałam się mięśniom na brzuchu ukrzyżowanego Chrystusa. „Układają się jakby w bochen chleba” – szepnął do mnie mąż po jednej z naszych pierwszych wspólnych Mszy w kościele Podwyższenia Krzyża Świętego na warszawskich Jelonkach. Nie wiem, czy ta uwaga była zgodna z zamysłem Jerzego Nowosielskiego, niewątpliwie jednak to dzięki jego malowidłom w tym miejscu nie miałam nigdy poczucia deficytu sacrum. Sło­wa kazania płynące z ambony także miały dzięki temu mniejszą niż gdzie indziej moc drażniącą lub niemoc nużącą. W przypad­ku rażących dysonansów i zgrzytów, w jakie wchodziły z moją we­wnętrzną melodią, zawsze pozostawało mentalne przełączenie się na wizję bez fonii. Same polichromie Nowosielskiego, przygoto­wane z głębokim zamysłem teologicznym, karmiły potrzebę spo­tkania z Innym.

Działo się to tak samo skutecznie w najróżniejszych sytuacjach życiowych, od stanów euforycznie pozytywnych po te krzyczą­ce rozpaczliwie z dna czeluści. W tym między innymi przejawia się wielka mądrość i umiejętność sztuki ikony, że zestraja się ona z tym, co ze sobą w środku przynosimy, bo też sama niesie w so­bie różnorodny repertuar znaczeń. Jak Chrystus Nowosielskiego – z tego właśnie kościoła – który, rozpięty na krzyżu, oczy ma szeroko otwarte i w swym cierpieniu jest już Zbawcą zmartwych­wstałym. Lapidarnie i trafnie ujął tę specyfikę ikony bp Michał Janocha, mówiąc, że cechuje ją „prymat widzenia całościowego, geniusz syntezy”[1].

Zamknięci w czasie

Sztukę Kościoła zachodniego cechuje z kolei według biskupa Ja­nochy geniusz fragmentu, umiejętność oddania całej subtelności i skali ludzkich uczuć, wynikła z zainteresowania psychologią[2]. Cóż, skoro ów geniusz sztuki zachodniej jest w naszych kościołach tak rzadko spotykany? Dziwne uwznioślające grymasy i gestykula­cje gipsowych świętych pozbawione są właśnie wiarygodności psy­chologicznej i wprowadzają w stosunku do tak przedstawionych osób potężną dawkę nieufności. W znanej mi rzeczywistości ten poziom egzaltacji i ckliwości osiągają jednostki naznaczone dra­matem różnego typu zaburzeń osobowościowych. Nie wykluczam, że osoby zaburzone mogą osiągać świętość, ale ich nadreprezen­tacja w gronie czczonych świętych, a także zaburzenia wypisane na twarzy samego Chrystusa i Jego Matki to jak dla mnie już za wiele. Zamykam oczy. Modlę się nie z ich pomocą, ale przeciwnie – wbrew ich obecności. Myślę: „O nie, uzurpatorzy, z wami to ja rozmawiać nie będę”. Chciałabym być dobrze zrozumiana: nie mówię tu rzecz jasna o samych Osobach, ale o ich przedstawieniach.

Ten problem, który wykracza dalece poza ścisły krąg spraw arty­stycznych, wiążąc się z przeżywaniem wiary, kształtowa­niem wyobrażeń o świętości, zdolnością wchodzenia w kontakt z transcendencją, ostro namierzał już siedemdziesiąt lat temu An­toni Gołubiew: „Te różowo-niebieskie Madonny! Ci święci o bez­myślnych twarzach, rzekomo spokojnych i łagodnych. […] Te ró­żowości i niebieskości, ta ckliwość i najtańsza łezka, ta brzydota i bezmyślność, ta łatwizna artystyczna – to wszystko wpływa na nas, uczy nas właśnie ckliwości, łatwizny, pozornego spokoju i po­zornej pogody. Religia nie jest tak łatwa, jak sugerują nam to gip­sowe figurki. Pokój świętości i pogodę świętości osiąga się długim trudem i twardą walką, mozołem i znojem. A jaki ton nadaje na­szym religijnym przeżyciom mająca je pogłębić sztuka dewocyj­na? Ton najbanalniejszego lazuru i łatwiutkiej różowości i ten ton ma wychowywać modlącego się człowieka, mówiącego kazania kapłana, zabłąkanego przypadkiem do kościoła niedowiarka!?”[3].

Z tym typem sztuki sakralnej, który próbuje iść drogą mimetyzmu i realizmu, mam jeszcze inną trudność. Trefienie włosów czy bufiastość szat wskazują na przepaść czasu, jaka dzieli nas od świę­tych osób na wizerunkach – wyraźnie zakleszczone są one w swojej epoce, a tym samym w ówczesnym sposobie pojmowania świata, razem z jego błędami i ograniczeniami. I znów rozziew. Znów py­tanie: „Co wy z mojego życia zrozumiecie?”.

Ratunkiem nie jest przebieranie figur w coraz to bardziej nowocze­sne stroje, ale szukanie środków, które wyrywają poza czas. Znowu przykładem będzie tu sztuka ikony z jej współczesnymi realizacja­mi. By nie kończyć na Nowosielskim, przywołam kontynuatorów jego drogi: Gretę Leśko, Iwankę Demczuk, Danyłę Mowczana. Tajemnicza niezwykłość twarzy i całego ciała stoi tu poza katego­riami czasu i przestrzeni. Święci to ludzie przebóstwieni, których one już nie dotyczą. I w istocie nie za unowocześnieniami we wnę­trzach kościelnych tęsknię, ale za głębią znaków przebóstwienia.

Dosłowności i zaskoczenia

Nie chcę w ten sposób powiedzieć, że ikona jest jedyną drogą, na której może owocnie rozwijać się sztuka sakralna. Na jej przykładzie najłatwiej mi jednak wskazać cechy, które wspierają modlitewne skupienie i pomagają właściwie ukierunkować myśli. Obok wspo­mnianej przed chwilą swoistej bezczasowości, dającej poczucie, że chrześcijaństwo niesie ze sobą uniwersalny, ciągle aktualny przekaz, będzie to także pewne niedookreślenie na innych niż czas polach. Chodzi o nienarzucanie przez dzieło własnej narracji, niedomykanie wszystkich szczegółów sceny – pozostawienie „miejsc pustych”, któ­re mogę wypełnić własną sytuacją życiową. Im więcej dosłowności, im więcej dookreśleń uczynionych przez artystę, tym mniej miejsca na intymność mojego własnego spotkania ze Świętym.

Z tego powodu wszystkie przedstawienia mające na celu jak naj­bardziej wierne zobrazowanie danej sceny biblijnej w jej kształ­cie doczesnym, a więc na sposób realistyczny, stanowią dla mnie obiekt, który w najlepszym razie w przestrzeni sakralnej mijam z obojętnością, a w gorszej sytuacji rodzą się we mnie zapędy ikonoklastyczne. Jaki jest sens takich przedstawień w dzisiejszej dobie, kiedy umiejętność czytania jest powszechna, a dostępne możliwości opowiadania historii zbawienia – przebogate, łącznie ze środkami masowego przekazu? Proste obrazowanie typu Bi­blia pauperum wobec tych zmian cywilizacyjnych straciło swoje znaczenie, a jednak sztuka Kościoła wydaje się za tym faktem nie nadążać, wciąż często proponując obrazy-ilustracje zamiast dzieł tak misteryjnych, jak misteryjna powinna być sama Eucharystia sprawowana we wnętrzu sakralnym.

Zżymał się na to Nowosielski: „[…] należy wyzbyć się prostackich i wulgarnych pojęć, charakterystycznych dla porenesansowej i potrydenckiej kultury chrześcijańskich społeczeństw, o roli malar­stwa i sztuki w Kościele jako ilustracji zewnętrznych sformułowań «prawd wiary». Jeżeli będziemy uważali, że malarstwo w koście­le jest tylko po to, by ilustrować wydarzenia opisane w księgach świętych, zlekceważymy i jedno, i drugie. Sztuka w misteriach re­ligijnych nie jest elementem dodatkowym, zdobiącym, towarzyszącym. Jest ona częścią istotną misteriów. Jest to metoda, za po­mocą której odkrywamy, formułujemy i przekazujemy tajemnice w inny sposób dla świadomości niedostępne”[4] .

Nadmierne dookreślanie w sztuce sakralnej stoi dodatkowo w sprzeczności z ważnym przekazem, jaki niesie ze sobą teologia negatywna (apofatyczna). Tym mianowicie, że żadne określenie nie oddaje tego, kim i jaki jest Bóg. Przy każdym zdaniu na Jego temat sformułowanym na drodze teologii pozytywnej (katafatycz­nej) dodałaby ona: „Tak, ale to nie dość jeszcze! To wciąż nie to. Będziesz zaskoczony!”.

Bóg z brodą

Największym i najboleśniejszym naruszeniem tej prawdy w sztuce sakralnej jest w moim odbiorze przedstawianie Boga Ojca w antro­pomorficznej formie starca z siwą brodą. Tajemnica Tajemnic zy­skuje konkretną ludzką twarz… Trudno o większy, bardziej godny opłakiwania banał, prowadzący do ośmieszenia wiary. Sprawa ta sprowadzana bywa do błahostki, we mnie jednak obrazy tego typu wywołują radykalny sprzeciw. Widząc je w kościele, odczuwam chęć natychmiastowego opuszczenia jego murów jako miejsca, w którym dochodzi do poważnego naruszenia sacrum, wręcz do profanacji.

Skąd tak ostra opinia? Po zażartych sporach o kult obrazów, które w VIII wieku doprowadziły do zniszczenia ogromnej liczby wizerun­ków Chrystusa, uznanych za przejaw bałwochwalstwa, sobór nicej­ski w 787 roku orzekł, że obrazy Chrystusa wolno tworzyć ze względu na Wcielenie – ponieważ Syn Boży przyjął ludzkie ciało i stał się wi­dzialny. Bóg Ojciec jednak widzialny się nie stał. Jego te orzeczenia nie dotyczyły. Jeśli zaczęto Go przedstawiać, to siłą inercji, nie na mocy namysłu teologicznego. Nie snuję tu jakichś odosobnionych rewelacji. Miałam okazję zapytać o tę kwestię biskupa Janochę, któ­ry jako historyk sztuki, a jednocześnie teolog dogłębnie przebadał ten temat. Jego stanowisko jest zbliżone: „Bóg Ojciec jako starszy pan z siwą brodą jest, w moim przekonaniu, niedopuszczalnym an­tropomorfizmem, który fałszuje treść naszej wiary”[5].

Umysł nasiąknięty takimi wizerunkami może błędnie przypisywać Bogu pewne cechy, tak jakbyśmy posiedli co do nich pewność, na przykład kojarzyć Go z płcią męską. Nie jest to wcale rzadkie zja­wisko – wystarczy przysłuchać się dyskusjom, jakie wybuchają wokół teologii feministycznej, gdy podejmuje ona kwestię zaimków odnoszących się do Boga: On/Ona. Sfera wizualna bardzo mocno oddziałuje przecież na obszar naszych wyobrażeń i przekonań. We­dług mojej opinii, wszelkie antropomorficzne przedstawienia Boga Ojca ze względu na swoją szkodliwość powinny zostać usunięte ze świątyń i znaleźć swoje miejsce w magazynach muzeów diecezjal­nych, służąc jako historyczna ciekawostka, a nie przedmiot kultu.

Wypowiadam się tu w tonie osobistym, mocno subiektywnie, bo trudno inaczej odpowiadać na pytanie: „Co w przestrzeni sakral­nej przeszkadza, a co pomaga w przeżywaniu wiary?”. Nie mam złudzeń, że jest to optyka powszechnie podzielana. Dobrze wiem, że to, co mi we wnętrzach kościołów przeszkadza, liczne grono wiernych gorąco sobie chwali. I odwrotnie. Nie bez powodu prze­cież wyraźnie rozplanowany przez Nowosielskiego wystrój kościo­ła Opatrzności Bożej w Warszawie-Wesołej został „wzbogacony” przez parafian obrazami Matki Boskiej Częstochowskiej i Jezusa Miłosiernego. Z jakichś powodów jedna Matka Boska – Orant­ka w absydzie – wiernym nie wystarczyła. Z jakichś też przyczyn w kościele św. Karola Boromeusza przy ul. Chłodnej w Warszawie umieszczono obok siebie dwa wizerunki Jezu, ufam Tobie. Coś de­cyduje też o tym, że niedoceniana jest wartość naturalnych materiałów i żywych kwiatów, które poza szlachetnym pięknem wnoszą do wnętrza kościołów znak, że mimo swej inności wskazującej na przekraczającą ten świat świętość nie jest to jednocześnie miejsce od świata oderwane – że jako chrześcijanie nie mamy od świata uciekać, ale ten świat uświęcać. Nie skończyła się też moda na wieszanie we wnętrzach świątyń banerów i styropianowych haseł w guście gazetek szkolnych.

Sama staram się wiedzieć, co i czemu wybieram. Cudze decyzje nieraz trudno mi zrozumieć. Myślę jednak, że dobrze, gdybyśmy nie pozostawali na poziomie estetycznego widzimisię, ale anali­zowali sensy stojące za danym rozwiązaniem.

Przypisy
[1] A piękno świeci w ciemności, z biskupem Michałem Janochą rozmawia Ewa Kiedio, Warszawa 2017, s. 110.
[2] Por. tamże, s. 108, 110.
[3] A. Gołubiew, Gdzie są artyści?, „Tygodnik Powszechny” 1949, nr 20.
[4] J. Nowosielski, Na marginesie wystawy sztuki religijnej w Łodzi, w: J. Nowosielski, Zagubiona bazylika. Refleksje o sztuce i wierze, Kraków 2013, s. 100. Pierwodruk: „Tygodnik Powszechny” 1958, nr 9.
[5] A piękno świeci w ciemności, dz. cyt., s. 120.