Jest doświadczeniem ogólnoludzkim, że potrzeba mistrzów, wychowawców i nauczycieli, żeby się rozwijać i dojrzewać. Równocześnie jednak jest też wszystkim wiadomo, że nie każdy do tej roli się nadaje. Rodzice wręcz są skazani na tę rolę wobec swoich dzieci i różnie im wychodzi, podobnie jak zawodowym nauczycielom, wychowawcom czy księżom. Dziecko jest poniekąd skazane na tych mistrzów, których ma od początku, gdy jednak człowiek dorasta, ten wpływ słabnie, choć oczywiście pozostawia swoje skutki, lepsze lub gorsze.
Kogo słuchać, komu dać się prowadzić?
Nastolatkowie zawsze się buntowali przeciwko swoim dorosłym wychowawcom i niewątpliwie tak będzie nadal, jest to bowiem wręcz konieczne. Niewielu jest rodziców i wychowawców, którzy wiedzą, kiedy przestać, kiedy bardziej należy rozwijać wolność wychowanka niż posłuszeństwo. Niekiedy młodzi ludzie mają tego tak dość, że chcą się pozbyć wszelkich wychowawców i robić wszystko po swojemu, najlepiej nie słuchając nikogo. O ryzykach takiego wyboru szkoda pisać, bo dość na to przykładów. Nie wydaje się to jednak najlepszą drogą do rozwijania się, bo trzeba umieć odkrywać, w którą stronę iść, by nie kręcić się w kółko. Kogo jednak słuchać i komu dać się prowadzić? Najlepiej komuś, kto wie, ale kto wie najlepiej? Przecież niekoniecznie ten, kto najgłośniej krzyczy.
Zdawali sobie z tego sprawę redaktorzy Biblii i zamieścili w niej na początku mit o pierwszym grzechu. Bóg objawia się człowiekowi, ale wcześniej czy później pojawia się Kusiciel, którego twórcy mitu z braku lepszego pomysły przedstawiają jako węża wpychającego się na miejsce Boga i wmawiającego człowiekowi, że Bóg go ogranicza, chce go zniewolić, a tylko on wie, jak jest najlepiej. Przemawia sugestywnie, nie daje czasu na myślenie: przecież gdyby Bóg chciał człowieka niewolnego, to takim by go stworzył, a nie dawał mu możliwości wyboru! Kusicieli różnego autoramentu spotykamy ciągle, problem więc jest również nasz.
Teoretycznie możemy sobie wyliczać cechy, jakie powinien mieć dobry mistrz: dobro dziecka/ucznia/wychowanka stawia na pierwszym miejscu, uczy prawdziwych wartości, pokazuje, co dobre, a co złe, uczy podejmowania dobrych decyzji, jest z nim na dobre i na złe. Wiele innych cech można by jeszcze wymienić, ale kto to wszystko potrafi?
Jest pewna różnica między mistrzem a nauczycielem. Nauczyciel uczy tego, co wie. By być jego uczniem, trzeba zapamiętać jego słowa, może i zdać egzamin, nikt jednak specjalnie nie wymaga, by nauczyciela naśladować w życiu. Z mistrzem jest inaczej: nie tylko uczy, ale stanowi żywy przykład prawdziwości swoich słów. Uczniowie mistrza nie tylko chcą wiedzieć to, co on wie, ale chcą stawać się tacy jak on.
Apostołowie i inni uczniowie nazywali Jezusa mistrzem. By stał się On takim dla innych ludzi, potrzebowaliby uwierzyć, że Jego naśladowanie jest możliwe i że człowiek może stać się do Niego podobny. Właśnie dlatego Syn Boży stał się prawdziwym człowiekiem, by człowiek mógł się do Niego upodobnić. Orygenes (ok. 185–253), komentator Pisma Świętego i teolog działający najpierw w Aleksandrii, a później w Cezarei Palestyńskiej, sporo uwagi poświęcił temu zagadnieniu, pokazując Jezusa Chrystusa jako Mistrza i wzór mistrza[1]. Dla ludzi niewierzących będzie to zapewne bez znaczenia, ale z chrześcijańskiego punktu widzenia jego rozważania wydają się warte uwagi.
Jezus – Bóg i człowiek
Podstawą rozważań Orygenesa jest bóstwo i człowieczeństwo Jezusa. Nie mieszają się one ani nie zlewają, ale połączone są siłą miłości. Syn Boży, przedwieczne Słowo, kocha wszystkie byty rozumne jednakowo, ale nie wszyscy potrafią – czy chcą – jednakowo na tę miłość odpowiedzieć. Jedna istota rozumna – rozważa hipotetycznie Orygenes – chciała tego bardziej od innych, odpowiedziała na miłość i tak bardzo utożsamiła się ze swoim ukochanym, jak żelazo włożone do ognia utożsamia się z samym ogniem i nabiera jego właściwości. Jest więc tak samo gorąca, tego samego pragnie i to samo poznaje. Dzięki miłości Bóstwo i człowieczeństwo współistnieją w Jezusie i obie te rzeczywistości należy równo brać pod uwagę:
Jeśli uznaje ktoś Bóstwo Jezusa, ale uchybiając Jego człowieczeństwu, nie wierzy, by dotyczyły Go wszelkie sprawy ludzkie, lub sądzi, że Jezus nie przybrał [ludzkiej] natury, to i takiemu człowiekowi niedostępna jest pełnia istotnych elementów wiary. Albo na odwrót, jeżeli uznaje ktoś ludzkie właściwości Jezusa, ale odrzuca naturę Jednorodzonego i Pierworodnego wszelkiego stworzenia, to i on nie może mówić, że posiada pełną wiarę (JKom XXXII, 16 [192–193])[2].
Daję w tłumaczeniu słowo „natura”, Orygenes używa jednak greckiego słowa hypostasis, które jest wieloznaczne: może określać naturę, substancję, a także osobę. Nasz autor stara się powiedzieć, że Chrystus nie tylko miał ludzką postać, nie tylko wyglądał na człowieka, ale był nim naprawdę, z wszystkimi ograniczeniami, jakie to z sobą niesie, na przykład z niepewnością przyszłości, której można się tylko domyślać, z właściwą swoim czasom znajomością przyrody i tak dalej. Tylko taki bowiem nadaje się do naśladowania jako mistrz.
Pierwszą znaczącą herezją w chrześcijaństwie był tak zwany doketyzm (dokeo – po grecku „wydaje mi się”), czyli przekonanie, że człowieczeństwo Chrystusa było pozorne, jakby na niby i tylko się wydawało, że jest On człowiekiem, a w rzeczywistości był Bogiem[3]. Wydaje się, że w dzisiejszych czasach również wiara w Bóstwo Chrystusa przychodzi ludziom łatwiej niż wiara w Jego pełne człowieczeństwo. Łatwiej też przyjąć, że Jezus objawia nam Boga Ojca, niż to, że objawia prawdę o człowieku. To drugie rodzi bowiem postulat stawania się podobnym.
Mistrz, który nie zniewala
Będąc Bogiem i pośrednikiem stworzenia, Jezus wie, że Bóg Ojciec stworzył człowieka wolnym i zdolnym do rozwoju, ale także dał mu możliwość oddalenia się od Niego. Pragnie jednak, żeby człowiek był szczęśliwy, a nie tylko wolny, i robi wszystko, by mu to umożliwić, ucząc go i prowadząc. Nigdy jednak nie posuwa się do zniewolenia człowieka. Będąc człowiekiem, Jezus towarzyszy ludziom, stara się ich uczyć, przede wszystkim zaś pokazuje swoim życiem, jak to jest możliwe. Jezus jest Mistrzem, który niczego nie nakazuje, tylko proponuje i pokazuje na swoim przykładzie. „Być może – domyśla się Orygenes – istnieje jakaś zasada, zgodnie z którą nie może otrzymać daru Bożego nikt, kto o niego nie prosi” (JKom XIII, 1 [5]).
Inna była pedagogika Boża w Starym Testamencie, inna jest ta objawiona przez Jezusa, podobnie jak inaczej rodzice traktują dzieci wymagające jasnych poleceń, a inaczej dorosłych, świadomych swojej wolności i odpowiedzialności. Oczywiście i dawniej, i teraz objawia się ten sam Bóg, ale ludzie rozumieją Go w zależności od stopnia własnego rozwoju. Żydzi interpretowali Słowo Boże jako Prawo, serię nakazów i zakazów, przykazań, przepisów i reguł. Jezus odchodzi od tego i uczy swoich uczniów wychodzenia poza literę prawa. Znakiem zachowywania Prawa było dla Żydów obrzezanie, a Apostoł Paweł uczył, że „w Chrystusie Jezusie ani obrzezanie, ani jego brak nie mają żadnego znaczenia, tylko wiara, która działa przez miłość” (Ga 5,6). Podobnie było z szabatem, którego zachowywanie stanowiło dla Żydów wyznacznik wierności Bogu, choć już prorok Izajasz miał inne zdanie na ten temat i na temat całego sformalizowanego kultu: „Obrzydłe Mi jest wznoszenie dymu; święta nowiu, szabaty, zwoływanie świętych zebrań. Nie mogę ścierpieć świąt i uroczystości” (Iz 1,13).
Orygenes wyjaśnia tę kwestię, komentując czwarty rozdział Ewangelii według św. Jana, czyli spotkanie Jezusa z Samarytanką. Kobieta ta jest przyzwyczajona do traktowania Boga jako prawodawcy i Jego kultu w sposób sformalizowany. Okazuje się jednak otwarta na inne rozumienie i dopytuje Jezusa, spostrzegłszy, że mówi jak prorok, gdyż powiedział jej coś, czego nie miał prawa wiedzieć zwykły przechodzień, że mianowicie miała już pięciu mężów, a teraz żyje z szóstym. Zadaje ważne pytanie i otrzymuje jeszcze ważniejszą odpowiedź:
„Ojcowie nasi oddawali cześć Bogu na tej górze, a wy mówicie, że w Jerozolimie jest miejsce, gdzie należy czcić Boga”. Odpowiedział jej Jezus: „Wierz Mi, kobieto, że nadchodzi godzina, kiedy ani na tej górze, ani w Jerozolimie nie będziecie czcili Ojca. Wy czcicie to, czego nie znacie, my czcimy to, co znamy, ponieważ zbawienie bierze początek od Żydów. Nadchodzi jednak godzina, owszem już jest, kiedy to prawdziwi czciciele będą oddawać cześć Ojcu w duchu i prawdzie, a takich to czcicieli chce mieć Ojciec. Bóg jest duchem: potrzeba więc, by czciciele Jego oddawali Mu cześć w duchu i prawdzie”. Rzekła do Niego kobieta: „Wiem, że przyjdzie Mesjasz, zwany Chrystusem. A kiedy On przyjdzie, objawi nam wszystko”. Powiedział do niej Jezus: „Jestem nim Ja, który z tobą mówię” (J 4,20–26).
Jezus nie krytykuje jej za nic, nie odsyła do kapłanów, by uregulowała swoje życie małżeńskie, zanim zacznie do Niego mówić, nie każe opuścić swojego mężczyzny i żyć samotnie, ale odpowiada jak najpoważniej. Na dodatek objawia jej, że to On jest Mesjaszem, czego jeszcze nigdy nikomu wprost nie powiedział. Jako Mistrz i nauczyciel mówi jej, że z Bożego punktu widzenia liczy się spotkanie z Nim „w duchu i prawdzie”, a nie zachowywanie przepisów. Wskazuje jednak również na siebie jako na Mesjasza, który do Boga umie prowadzić. Orygenes komentuje te zdania:
Któż, jeśli nie Syn, powinien nam powiedzieć, kim jest Bóg? „Nikt bowiem nie zna Ojca, tylko Syn” (Mt 11,27), abyśmy i my dzięki objawieniu Syna zrozumieli, w jakim sensie Bóg jest Duchem, abyśmy usilnie starali się oddawać Bogu cześć w ożywiającym Duchu, a nie w zabijającej literze (por. 2 Kor 3,6), i abyśmy Go czcili w prawdzie, a nie w figurach, cieniach i obrazach. Przecież i aniołowie nie oddają czci Bogu w obrazach i cieniach, tak jak ludzie, lecz czczą Go w rzeczywistości umysłowej i niebiańskiej, mają bowiem arcykapłana na wzór Melchizedeka (Hbr 5,6), a dla tych, którzy potrzebują zbawienia, jest On przewodnikiem w sprawach kultu oraz w sprawach mistycznej i niewysłowionej kontemplacji (JKom XIII, 24 [146]).
Jezusowe bycie „przewodnikiem w sprawach kultu” nie oznacza mnożenia przepisów ani wyznaczania regułek. To figury trzeba wykreślać, cienie cieniować i obrazy malować, a Jemu nie chodzi o to, by jedne figury zastąpić innymi, ale by w ogóle od nich się uwolnić i wejść z Nim w relację przyjacielską i duchową.
Ten, który łamie stereotypy…
Jezus jednak nie tylko uczy o Bogu, ale i o człowieku. Będąc prawdziwym człowiekiem związanym z Bogiem siłą miłości, jak obrazuje to Orygenes, zna prawdę o człowieku, wie, co dla niego dobre. Samarytance opowiedział o Bogu i Jego czci, ale przy okazji tego spotkania udzielił także poglądowej lekcji uczniom, którzy przyszli, zobaczyli Go rozmawiającego z obcą kobietą, na dodatek Samarytanką – czyli z definicji „obcą” dla Żydów – i bardzo się zdziwili. Mistrz ich zaskoczył – nie tylko tym razem, zresztą – łamaniem stereotypów. Orygenes zwraca na to uwagę:
Zresztą i w tym miejscu poucza nas wyraźnie, że jest cichy i pokorny sercem (Mt 11,29), bo nie gardzi rozmową o tak ważnych sprawach z noszącą wodę kobietą, która z powodu ubóstwa wychodziła z miasta i trudziła się przy czerpaniu wody. Uczniowie, którzy już wcześniej widzieli w Nim wielkość Bóstwa, przyszli teraz i dziwili się, dlaczego tak znakomity człowiek rozmawia z kobietą. My zaś, pełni pychy i pogardy, lekceważymy ludzi prostszych, zapominając, że do każdego człowieka odnoszą się słowa: „Uczyńmy człowieka na nasz obraz i podobieństwo” (Rdz 1,26). Zapominając o Tym, który ukształtował nas w łonie matki (Jr 1,5), który ukształtował poszczególne serca wszystkich ludzi i który widzi wszystkie ich uczynki, nie rozumiemy, iż jest On Bogiem pokornych, wspomożycielem uniżonych, opiekunem słabych, obrońcą tych, którzy utracili nadzieję, i zbawcą odrzuconych (JKom XIII, 28 [166–168]).
Wszyscy są równi wobec Boga, bez względu na to, jak im się życie ułożyło, czy jest ono poukładane i szczęśliwe, czy poplątane i pełne problemów. Jezus objawia się każdemu, kto chce z Nim rozmawiać, nie stawiając żadnych warunków wstępnych. Stereotypowe dzielenie ludzi na „naszych” i „obcych”, na pierwszy i drugi sort, jest Mu zupełnie obce, by nie powiedzieć wstrętne. Jego uczniowie na razie do tego nie dorośli i długa jeszcze droga przed nimi, On to jednak pokazuje, a nie tylko o tym opowiada.
…i daje wolność
Jezus nie ma nic z patologicznego mistrza, który uzależnia od siebie swoich uczniów i próbuje wytworzyć w nich potrzebę, a wręcz konieczność żarliwego naśladowania, ciągłej podległości i ślepego posłuszeństwa. Znamy takie przykłady aż nadto dobrze, choćby z doniesień o sektach czy o pseudoduszpasterstwach skupionych na osobie jednego „guru”. To są skrajne postawy, ale znacznie częściej mamy do czynienia z taką dominacją w ramach rodziny czy jakiejś wspólnoty, pozornie porządnej i ustatkowanej.
Chrystus jest Mistrzem, któremu zależy na dojrzałości ucznia, na jego samodzielności i odpowiedzialności. Taki mistrz, któremu zależy, by uczniowie ciągle siedzieli u jego stóp i wisieli mu u warg, okaże się bankrutem jak lekarz, który nie doprowadza pacjenta do zdrowia, ale ciągle chce go mieć zależnym od swojego leczenia, gdyż boi się być niepotrzebny. Takiego właśnie przykładu używa Orygenes, pisząc o umyciu nóg uczniom w czasie Ostatniej Wieczerzy.
Nikt, kto jest przy zdrowych zmysłach, nie może powiedzieć, że Jezus myje nogi uczniów i sług jako „brama”, jako „pasterz” czy jako „lekarz”. Wydaje mi się, że nogi uczniów wymagają umycia przez mistrza, bo uczniowie nie otrzymali jeszcze tego, co wystarczające, lecz wiele im brakowało, aby mogli stwierdzić: „Wystarczy, jeśli uczeń będzie taki jak jego mistrz” (Mt 10,25). I taki jest cel postępowania mistrza względem ucznia: będąc mistrzem, czynić ucznia podobnym do siebie, aby uczeń nie wymagał już mistrza jako mistrza, choć w innym sensie może go potrzebować. Otóż jak celem lekarza, którego przywołują źle się mający, bo zdrowi obywają się bez niego (por. Mt 9,12), jest uwolnienie chorych od ich dolegliwości, aby go już więcej nie potrzebowali, tak samo celem mistrza jest uzyskanie dla ucznia tego, co się zwie „wystarczające” w zdaniu: „Wystarczy, jeśli uczeń będzie taki jak jego mistrz” (JKom XXXII, 10 [117–119]).
Mistrz wychowuje uczniów nie do poddaństwa, ale by sami zostali mistrzami, podobnie jak w starym systemie cechowym mistrz uczył kogoś na czeladnika, następnie towarzyszył mu aż do egzaminu mistrzowskiego, a potem ten był już samodzielny. Taki wyzwolony uczeń zszedłby na manowce, gdyby zachłysnął się niezależnością do tego stopnia, że postanowiłby zapomnieć wszystkiego, czego się nauczył, i robić wszystko na przekór staremu mistrzowi: ma być wolny, a nie otumaniony samostanowieniem.
„Ku wolności wyswobodził nas Chrystus” – pisał św. Paweł w Liście do Galatów (5,1). Orygenes ujmował to na różne sposoby. Według niego, liczy się to, czego człowiek chce. Mistrz nie wymaga posłuszeństwa od tego, kogo uwolnił, ale on sam będzie się rozwijał tylko wtedy, jeśli będzie miał te same pragnienia co mistrz: „Jeśli spełniamy uczynki Boga oraz chcemy spełniać Jego pożądania, jesteśmy dziećmi Boga. Jeśli zaś spełniamy uczynki diabła i chcemy spełniać to, czego on pożąda, wówczas pochodzimy od ojca – diabła. Baczmy więc nie tylko na to, co robimy, ale również na to, co chcemy robić” (JKom XX, 23 [193–194]).
Zafascynowanie Orygenesa wolnością rozumnych stworzeń prowadziło go wręcz do skrajnych hipotez. Pamiętać warto, że żył w III wieku, kiedy najmodniejszą i najpowszechniejszą filozofią był platonizm, w różnych wariantach, więc wierzono w wyższość idealnego świata umysłowego nad materialnym. Orygenes jako chrześcijanin zmodyfikował te wierzenia znacząco, ale pozostało mu przekonanie o wyższości ducha nad materią, a również chcenia nad działaniem. Człowiek będzie ostatecznie miał to, czego pragnie. Bóg do niczego go nie zmusi, ale posyła swego Syna, by jako Mistrz mógł być punktem odniesienia i by z Jego pomocą człowiek uczył się dobrze wybierać. Tylko On bowiem wie naprawdę, do czego człowiek może dorosnąć, na jakie wyżyny się wzbić, jakie talenty doprowadzić do doskonałości.
Mistrz wychowuje mistrzów, a nie poddanych
Ludzcy mistrzowie, czy to urzędowi, czy samozwańczy, czasem wbijają się w dumę i zasłaniają sobą Mistrza, jakim jest Jezus, do siebie raczej prowadzą, a nie do Niego. Być może nie ma nikogo, kto w tym względzie jest bez winy, ale tym bardziej potrzebny jest prawdziwy Mistrz dla uczniów oraz pośledniejszych mistrzów. Orygenes pisze o tym, komentując spotkanie Jana Chrzciciela z Jezusem, kiedy to Jan wyznaje, że jego największą radością jest – jak mówi – „by On wzrastał, a ja żebym się umniejszał” (J 3,30). Trudno oprzeć się wrażeniu, że pisząc o Janie, Orygenes utożsamia się z nim, mówi więc również o sobie, o swojej misji nauczyciela oraz sługi prawdziwego Mistrza – Jezusa. Ze względu na nadzwyczajną urodę tego tekstu, pozwolę sobie na koniec przytoczyć dłuższy jego fragment:
Substancja rozumna, której cząstką jest również ludzka dusza, sama z siebie nie może zrodzić żadnego dobra, chociaż może je przyjąć. Ona więc, podobnie jak kobieta, z natury swej dzięki komuś innemu jest zdolna do zrodzenia cnót praktycznych i dianoetycznych (umysłowych), które zrodzić może. Dlatego nazywam ją oblubienicą, i to oblubienicą nie kogoś pierwszego lepszego, lecz tylko Tego, kto jest siewcą dóbr. Nie jest to nikt inny, jak tylko Jezus, o którym mówicie, że chrzci, o którym ja złożyłem świadectwo i do którego, jak powiadacie, idą wszyscy. Jeżeli więc i wy chcecie rodzić dobro, idźcie do Niego. Jesteście bowiem cząstką oblubienicy, skoro należycie do substancji istot rozumnych. Zresztą, chociaż jest On oblubieńcem, to ja, będąc Jego przyjacielem, jako sługa Jego woli chcę Jemu oddać tych, których wychowuję. Choć więc staliście się moimi uczniami, to jednak nie ja jestem oblubieńcem, czyli doskonałym nauczycielem. Dlatego, póki czas, radzę wam, byście zespolili się z doskonałym nauczycielem i trwali przy Nim. Tak i ja modlę się, abym był Jego słuchaczem, i cieszę się, słysząc Jego głos. Dlatego radujmy się, że nasi uczniowie osiągnęli wcześniej tak wspaniały stan umysłu, iż mogą przyjąć mądrość, którą On w swej nauce głosi godnym tego. Wiecie bowiem, że Ten, który przychodzi z wysoka, jest ponad wszystkimi (J 3,31), bo jest wszechwładnym Królem. Jeżeli zaś jest ponad wszystkimi, to jasne, że i nade mną. Dlatego też trzeba, aby On wzrastał, a ja się umniejszał. W tym samym sensie należy rozumieć również to, co Paweł napisał w Liście do Koryntian: „Zaślubiam was jednemu mężowi, by was przedstawić Chrystusowi jako czystą dziewicę” (2 Kor 11,2). Oblubienicą jest tu cały Kościół na podobieństwo czystej dziewicy dzięki słusznym prawom i obyczajom. Ten sam Apostoł w Liście do innego Kościoła, wspomniawszy o Adamie i kobiecie, dorzuca: „To wielka tajemnica, a ja mówię: w odniesieniu do Chrystusa i do Kościoła” (Ef 5,32); bo jak oni byli rodzicami wszystkich ludzi, tak Chrystus i Kościół mają być rodzicami wszystkich dobrych uczynków, myśli oraz słów. Jan zatem jest przyjacielem tego Oblubieńca: trwa z Nim w stałej łączności, ponieważ mocno w Niego wierzy, a trwając tak, doznaje najwyższej radości na głos Oblubieńca. Kiedy więc wszyscy odchodzą do Jezusa, Jan mówi: „Ta moja radość doszła do szczytu”. Przyszedłem bowiem na świadectwo dla Niego, aby wszyscy uwierzyli w Niego przeze mnie (por. J 1,7). I dlatego „trzeba, aby On wzrastał, a ja się umniejszał”. I tę wypowiedź należy przyjmować z rozwagą. Zbawiciel bowiem wzrasta, nie otrzymując niczego, i Jan się umniejsza, niczego nie tracąc; jeden i drugi trwa w tym samym stanie. Stwierdzenie to trzeba rozumieć następująco: Jutrzenka, która wschodzi przed słońcem, świeci po to, by przyzwyczaić ludzkie oczy do większego światła, a jej blask jest ściśle określony. Jej większe światło pojawia się z pierwszymi promieniami słońca, lecz bardzo szybko po pojawieniu się słońca jutrzenka pomniejsza się nie dlatego, żeby traciła coś ze swej wielkości, lecz przez porównanie z pojawiającym się światłem słonecznym. Tak samo i Jan pozostaje kimś wielkim w pełni światłości. Jezus przyszedł za nim zgodnie z zapowiedzią, został ochrzczony i Jan złożył o Nim świadectwo. Kiedy zaś po spełnieniu się tego wszystkiego objawiło się Bóstwo Jezusa, Jan okazał się sługą, a Jezus Panem (JKom, Fragment 45).
Jezus Chrystus jest Mistrzem wychowującym mistrzów, a nie poddanych. Uczniowie Jezusa, zwłaszcza księża, ryzykują poważne rozminięcie się z Nim, jeśli dążą do utrzymania swoich uczniów w ciągłej podległości i zależności.
Przypisy
[1] Niniejszy artykuł jest częściowo owocem refleksji wspólnie prowadzonej z moim studentem na Papieskim Uniwersytecie Gregoriańskim, a obecnie doktorantem, Andreą Urbanim, który napisał na ten temat pracę licencjacką z patrologii pod moim kierunkiem.
[2] JKom jest skrótem używanym dla Komentarza do Ewangelii wg św. Jana. Cytuję (z nielicznymi zmianami) wydanie polskie w tłumaczeniu Stanisława Kalinkowskiego: seria ŹMT 27, Kraków 2003.
[3] Zob. H. Pietras, Herezje, Kraków 2019, s. 69–73.