Pisząc lub mówiąc o nawróceniu św. Pawła, zwykło się podkreślać – skądinąd słusznie – moment bezpośredniego spotkania z Chrystusem pod murami Damaszku. I rzeczywiście: to sam Jezus znalazł Szawła, zainterweniował w jego życiu, objawił mu się wprost i bez pośredników. Tylko On sam mógł przekształcić bezwzględnego prześladowcę w Apostoła Narodów, a moc Jego łaski przekuła jego płomienny fanatyzm w ewangeliczną gorliwość.
Prawdą jest i to, że to właśnie Jezus przekonał Szawła do tego, że prześladując Kościół, w rzeczywistości rani samego Chrystusa, chociaż to przecież nie On był przedmiotem nienawiści faryzeusza z Tarsu, ale Jego uczniowie, których najzwyczajniej w świecie nie mógł ścierpieć. Zresztą sam Paweł zawsze jednoznacznie stwierdza to w swoich późniejszych listach. Nigdy nie pisze o tym, że walczył z Chrystusem, wielokrotnie jednak zaznacza, że atakował uczniów: „prześladowałem Kościół Boży” (1 Kor 15,9); „Zwalczałem Kościół Boży i usiłowałem go zniszczyć” (Ga 1,13); „co do gorliwości – prześladowca Kościoła” (Flp 3,6). Chrystus jednak nie wahał się utożsamić z uczniami, pytając: „Dlaczego Mnie prześladujesz?” (Dz 9,4).
To jednak tylko jedna strona medalu. Piękna i ważna, ale w oderwaniu od całości pozostaje niepełna, a w skrajnych przypadkach nawet całkowicie fałszywa.
Dwa objawienia
Czasem zanadto skupiając się na fragmencie pewnej rzeczywistości, można skutecznie wykoślawić jej pełny sens. Jeśli z perspektywy uczniów Chrystusa będziemy w tym opisie akcentować jedynie nawrócenie Szawła (opisując radykalną interwencję Pana w życie tego siejącego grozę i oddychającego złem człowieka), łatwo możemy zwolnić się od wszelkiej odpowiedzialności. Skoro nawrócenia naszych nieprzyjaciół ma dokonać sam Chrystus, my możemy poczuć się zwolnieni z tego obowiązku. To On przecież musi tego dokonać, to Jego łaska musi zadziałać… Nietrudno też pójść jeszcze dalej i nasiąkać triumfalizmem wywodzącym się z pewności tego, że Chrystus opowiada się za swoim Kościołem. Można tak cieszyć się z tego, że Chrystus utożsamia się z wyznającą Go wspólnotą, by w konsekwencji w Jego imię rozpocząć prześladowanie samych prześladowców i z podobną albo i większą zawziętością usiłować ich wytępić. A to dla prawdy Ewangelii oznacza już prawdziwą katastrofę.
Dlatego tak ważne jest, by zobaczyć, że w opisie dziewiątego rozdziału Dziejów Apostolskich mamy do czynienia z dwoma objawieniami. Jedno z nich ma miejsce pod Damaszkiem, drugie zaś w samym mieście. Pierwsze dane jest Szawłowi, a drugie Ananiaszowi. W pierwszym Chrystus zatrzymuje prześladowcę rozpędzonego w swojej nienawiści, w drugim popycha ucznia do wyjścia z bezruchu w bezpiecznej kryjówce. W obydwu zaś nawraca: najpierw Szawła, potem Kościół.
Nokaut przez łaskę
Jeśli ktoś uważa, że moment nawrócenia zawsze jest radosnym doświadczeniem, które automatycznie wprowadza człowieka w stan pocieszenia duchowego, to niech dokładnie przeczyta opis pierwszego spotkania Szawła z Chrystusem! To objawienie nie miało w sobie nic przyjemnego. Po pierwsze, już sam upadek na ziemię musiał być upokarzający dla tego młodego fanatyka, dotąd absolutnie pewnego swoich racji i stalowo zdeterminowanego w swoich działaniach. Po drugie, pogrążony w duchowej ciemności Szaweł zostaje olśniony tak wielką światłością, że traci wzrok. Po wielu latach sam Paweł, stojąc przed Herodem Agryppą II, wspomina, że choć podróżowali w południe – kiedy to trudno narzekać na brak światła – blask, który zobaczył, był jaśniejszy od słońca (por. Dz 26,13). Szaweł nie był przyzwyczajony do takiego natężenia światła, nic więc dziwnego, że ono, zamiast go oświecić, całkowicie go oślepiło.
Szaweł po pierwszym spotkaniu z Chrystusem był kompletnie zdruzgotany. Do tej pory oddychał jedynie literą Prawa i szorstkim, wręcz bezwzględnym legalizmem, dlatego też – niespodziewanie wrzucony w atmosferę łaski i miłosierdzia – przeżył duchowy szok termiczny. Szaweł nie umiał znaleźć punktu oparcia po doświadczeniu, które zburzyło cały jego misternie zbudowany system myślenia. „Trudno ci wierzgać przeciw ościeniowi” – krótko kwituje jego sytuację sam Jezus (Dz 26,14). Ten, który przed chwilą był uosobieniem pewności siebie i niepowstrzymanego aktywizmu, teraz nie był zdolny samodzielnie powstać z ziemi. Wielki i budzący postrach Szaweł nie potrafił nawet wejść do Damaszku o własnych siłach; na oczach mieszkańców miasta został do niego wprowadzony przez swoich towarzyszy.
Jezus wprowadził Szawła w ogromny kryzys, w duchową ciemność. Znokautował go i po(d)bił łaską do tego stopnia, że zagubiony faryzeusz nie tylko nie wiedział, co ma teraz ze sobą zrobić, ale nie miał nawet siły do tego, żeby zaspokajać swoje podstawowe potrzeby życiowe, takie jak jedzenie czy picie (por. Dz 9,9). W takim stanie Zbawiciel utrzymał go trzy dni, zostawiając jedynie ze Słowem: „Wstań i wejdź do miasta! Tam ci powiedzą, co masz czynić” (Dz 9,6). Jezus zapowiedział Szawłowi, że z jego ciemności wyzwoli go przez ludzi, którzy do niego przyjdą i przez których On wyprowadzi go z jego katastrofalnego stanu. Krótko mówiąc: zapowiada mu, że przyjdzie do niego Kościół. A dla tego ostatniego to wezwanie było nie lada problemem.
Nierychliwy, ale sprawiedliwy?
Wyobrażam sobie tych biednych chrześcijan, którzy od wielu tygodni żyli w krańcowym napięciu i obawie o własne życie. Szaweł przecież „siał grozę i dyszał żądzą zabijania uczniów Pańskich” (Dz 9,1). Jaka ciemność uderza z tych sformułowań! Za osobą Szawła jak ziarno rozsiewał się niepokój i atmosfera niebezpieczeństwa; on sam oddychał pragnieniem niszczenia, zabijania, burzenia; myśl o destrukcji nowej sekty była dla niego jak tlen, ożywiała go… Natężenie zła w tym człowieku napełniało cały Kościół lękiem, prowadząc go jedynie do zamknięcia i ukrytej modlitwy o ratunek od wymyślnej nienawiści prześladowcy. Niechże w końcu sam Zbawiciel ich uratuje! Niech jakoś zainterweniuje!
I oto stało się. Do uczniów z całą pewnością dotarła wieść o tym, że Szaweł został w przedziwny sposób porażony jakimś niewytłumaczalnym światłem, a w Damaszku przebywa osłabiony i ociemniały. Oto Chrystus ich obronił! Na Szawle spełniły się słowa Psalmu: „uderzyłeś w szczękę wszystkich moich wrogów i wyłamałeś zęby grzeszników” (Ps 3,8a). Pewnie wielu spodziewało się, że Tarsyjczyk już nie podniesie się z tego stanu, że sczeźnie jak niegdyś bluźnierczy władca Antioch IV Epifanes (por. 1 Mch 6,8–16) albo że spotka go taka śmierć jak Heroda Agryppę I, który został porażony przez anioła Pańskiego za to, że „nie oddał czci Bogu. I wyzionął ducha, stoczony przez robactwo” (Dz 12,23). Spontanicznie pewnie spodziewano się, że Szawła czeka podobny, sprawiedliwy koniec.
„Panie, słyszałem…!”
Tymczasem Chrystus chciał Szawła ocalić. Jego wezwanie było jednak tak szokujące, że mógł je usłyszeć tylko ktoś wyjątkowo wrażliwy na Jego głos: taki jak Ananiasz, „człowiek przestrzegający wiernie Prawa, o którym wszyscy tamtejsi Żydzi wydawali dobre świadectwo” (Dz 22,12), który szczerze i z zapałem odpowiada: „Jestem, Panie!” (Dz 9,10).
Nawet jednak tak dobremu człowiekowi polecenie pójścia do prześladowcy wydawało się ponad siły. Kiedy Chrystus nakazał mu iść do Szawła (podając nawet adres!), ten odpowiedział: „Panie! Słyszałem z wielu stron, jak dużo złego wyrządził ten człowiek” (Dz 9,13). Ananiasza paraliżuje lęk. Choć nie zna Szawła, to boi się go, skoro tak wiele o nim „słyszał”… Chrystus jednak nie daje za wygraną i powtarza wezwanie.
Pomiędzy wierszami tego zwięzłego opisu widoczna jest walka, jaką z usłyszanym wezwaniem musiał stoczyć Ananiasz: „Czy to prawda? Czy on rzeczywiście spotkał Chrystusa? A jeśli to kolejna zasadzka? Dlaczego niby mam do niego wyjść? On ma przecież władzę do tego, żeby mnie zabić! Co sobie pomyślą o mnie uczniowie, kiedy dowiedzą się, że poszedłem do Szawła? A jeśli oskarżą mnie o zdradę?”.
„Bracie!”
Objawienie dane Ananiaszowi wcale nie było prostsze czy łatwiejsze. Podczas gdy ociemniały Szaweł musiał nawrócić się z nienawiści, Ananiasz zaś – a z nim cały Kościół – z lęku i zamknięcia. Musiał się oczyścić jego wzrok. Jezus chciał, by Jego uczniowie byli pierwszymi, którzy w swoich wrogach dostrzegą działanie łaski. Nie chciał, żeby tylko o swoich wrogach „słyszeli”, ale by do nich wyszli.
Bez względu na to, jak długo jeszcze Ananiasz spierał się z Panem, wreszcie dał się Mu przekonać i poszedł. Pierwsze słowa, jakie wypowiedział w jego domu po nałożeniu rąk, brzmiały: „Szawle, bracie…” (Dz 9,17). Nie moralizuje, nie wspomina jego błędów, nie wywyższa się, ale przyjmuje jako brata, włącza we wspólnotę, uznaje za część Kościoła.
To niesamowite, że Bóg ostatecznie wyprowadza Szawła z ciemności nie samodzielnie, ale aktywując jednego ze swoich uczniów. Ananiasz tłumaczy mu to, co wydarzyło się pod Damaszkiem; mówi Szawłowi o jego przyszłej misji, otwiera przed nim perspektywę nadziei (por. Dz 22,15); podnosi go, promuje, zachęca do powstania („Dlaczego teraz zwlekasz?”; Dz 22,16)… Wreszcie chrzci go, udziela daru Ducha Świętego… Ratuje Szawła.
Co by się stało, gdyby Ananiasz do niego nie wyszedł? Jak ociemniały uczeń Gamaliela poradziłby sobie sam z nadmiarem wewnętrznego światła? Kto wyjaśniłby mu znaczenie tego, czego doświadczył? Jak znalazłby wspólnotę Kościoła zamkniętą przed nim na cztery spusty? Sam by siebie ochrzcił? Sam udzieliłby sobie Ducha?
Historia w dwóch aktach
Apostoł Narodów nigdy nie miał wątpliwości, że spotkania z Chrystusem oraz z Ananiaszem byłyby bez siebie niekompletne i niezrozumiałe. Paweł, dwukrotnie opowiadając historię swojego nawrócenia w Dziejach Apostolskich (najpierw czyniąc to przed własnym Narodem, później przed królem Herodem Agryppą II), w pierwszej relacji wspomina Ananiasza i słowa, które ten do niego wypowiedział, zaś w drugiej – całe pouczenie wkłada w usta Jezusa. Spotkanie z Ananiaszem odczytuje więc jako dalszy ciąg spotkania z Jezusem. Nie rozdziela od siebie tych objawień, ale wszystko traktuje jako głos Zbawiciela!
W rzeczy samej: to sam Jezus zainicjował spotkanie prześladowcy i prześladowanego, kata i ofiary. Szawłowi kazał czekać na uczniów – uczniów zaś posłał do Szawła.
Nawrócić się w Kościele, czyli wyjść z kryjówek
Myślę, że nikogo nie trzeba specjalnie przekonywać o aktualności tej historii. Zawsze wtedy, kiedy jako Kościół modlimy się za naszych prześladowców (prawdziwych bądź rzekomych), prosimy też – nawet nieświadomie! – o nawrócenie dla samych siebie. O to, byśmy potrafili spojrzeć na drugiego inaczej: już nie widzieć w nim wroga lub kogoś z drugiej strony barykady, ale po prostu brata! Chrystus szuka uczniów takich jak Ananiasz: zasłuchanych w Jego głos, gotowych przekraczać swoje lęki po to, by spotkać się z tymi, w których już działa łaska (może nawet zwala ich z nóg), a którzy sami są absolutnie niezdolni do tego, żeby odnaleźć wspólnotę Kościoła, w której może dopełnić się proces ich nawrócenia.
Nie wystarczy, żeby Chrystus sam się objawił wszystkim Szawłom świata, poruszył ich i nawrócił. On tego nie chce zrobić bez współpracy z nami. Dlatego też choć Jego łaska, jako warunek sine qua non nawrócenia, musi jako pierwsza zadziałać w tym, do którego jesteśmy posłani, niech Jezus nie pozwoli nam stać w miejscu! W ewangelizacji naprawdę nie chodzi o to, czy i jak wiele dotąd słyszeliśmy o naszych prześladowcach (zresztą najczęściej z uproszczonych i wątpliwych przekazów medialnych), ale czy sami już się nawróciliśmy, wychodząc z naszych bezpiecznych kryjówek, żeby szukać i spotkać tych, którzy są naszymi braćmi.