Moja Draganówka

Z ojcem Józefem Chromikiem, jezuitą pochodzącym z Podola, rozmawia Józef Augustyn SJ
Życie Duchowe • ZIMA 65/2011
Dział • Rozmowy duchowe
Fot. Józef Augustyn SJ

Urodził się Ojciec na Kresach.

Urodziłem się w 1922 roku w Draganówce na Podolu. Draganówka to wieś królewska z XV wieku, położona siedem kilometrów na południowy zachód od Tarnopola. Nazwa miejscowości pochodzi od postoju w niej kresowej dragonii. Była to duża wieś. Przed wojną mieszkało w niej około dwóch tysięcy osób, głównie Polaków, ale także Ukraińców, których wtedy nazywano Rusinami. Ci Rusini, w cerkwi modlili się po rusku, ale w domu rozmawiali po polsku.

 

Jak wspomina Ojciec swoje dzieciństwo na Podolu?

Moi rodzice – Jan i Maria – mieli gospodarstwo, z którego utrzymywali wielodzietną rodzinę. Było nas bowiem jedenaścioro dzieci, z tym że jeden z braci – Tomasz – zmarł trzy dni po urodzeniu, ochrzczony z wody przez akuszerkę. Zostało więc dziesięcioro dzieci. Na początku lat trzydziestych rodzice przenieśli się z nami do Sienkiewiczówki, nowej kolonii – osady polskiej położonej wśród ukraińskich wiosek, kilkanaście kilometrów od Draganówki, gdzie ojciec kupił większe gospodarstwo.

Sienkiewiczówka została założona w 1922 roku w ramach akcji polonizacji Kresów II Rzeczpospolitej, którą władze polskie rozpoczęły po odzyskaniu niepodległości i ustanowieniu granicy na Wschodzie. Na Kresy sprowadzano polskie rodziny z uboższych dzielnic Polski, między innymi z Rzeszowskiego. W nowo zakładanych koloniach osadnicy bronili tych terenów przed nacjonalizacją ukraińską. Na początku osadę tworzyło czterdzieści pięć polskich rodzin. Nadali oni nowemu osiedlu nazwę Sienkiewiczówka w nawiązaniu do legendy, jakoby Henryk Sienkiewicz, pisząc Ogniem i mieczem, odwiedził także i pola nowej osady. W Sienkiewiczówce powstała murowana czteroklasowa szkoła podstawowa, była biblioteka, założono Związek Strzelecki i Drużynę Orląt. Był chór i kółko teatralne. Działało Koło Gospodyń Wiejskich i Kółko Rolnicze. Miejscowa ludność prężnie stała więc na straży polskości, rozwijając życie oświatowe, kulturalne i religijne.

Kiedy moja rodzina przeprowadziła się do Sienkiewiczówki, miałem osiem lat i chodziłem już do szkoły podstawowej w Draganówce. Naukę kontynuowałem jednak w Sienkiewiczówce, a później uczyłem się w siedmioklasowej szkole w Dłużance.

W 1933 roku, po ciężkiej chorobie, zmarła nasza mama Maria. Przed śmiercią przepowiedziała czwórce najmłodszych swoich dzieci, w tym mnie, że po jej śmierci pójdziemy do zakonu. I rzeczywiście jej przepowiednia się spełniła. Teresa wstąpiła do Zgromadzenia Sióstr Służebniczek, gdzie wcześniej wstąpiły dwie nasze starsze siostry – Karolina i Tekla, a ja oraz bracia Tadeusz i Dominik wstąpiliśmy do Towarzystwa Jezusowego, gdzie był już nasz starszy brat Franciszek, który wstąpił do jezuitów w 1925 roku. Spośród dziesięciorga rodzeństwa do zakonu poszło więc nas siedmioro. Ale w ogóle rodzina Chromików oraz rodzina Mrozów, z której pochodziła moja matka, może się poszczycić wieloma powołaniami. W naszych trzech rodzinach jest dwadzieścia jeden powołań. To blisko połowa z czterdziestu trzech powołań, jakie wyszły z parafii w Draganówce w dwudziestoleciu międzywojennym.

 

Wychowywał się więc Ojciec w klimacie głębokiej wiary.

Mieliśmy proboszcza ks. Franciszka Wierzbickiego, który zachęcał rodziny do modlitwy o powołania kapłańskie i zakonne. Rzeczywiście jednak w domu panował klimat głębokiej religijności. Myślę, że był to także owoc naszych kontaktów z ojcami jezuitami, którzy w Tarnopolu mieli klasztor. Ojcowie jezuici przyjeżdżali do naszej parafii pomagać księdzu proboszczowi, a i my z Draganówki nie mieliśmy daleko do Tarnopola. Jeździliśmy tam na jarmarki i przy okazji zawsze byliśmy u jezuitów na Mszy świętej albo żeby się wyspowiadać.

 

Po wybuchu drugiej wojny światowej rodzina Ojca w 1940 roku została wywieziona przez Rosjan na Syberię. Ojcu udało się uniknąć deportacji.

10 lutego 1940 roku, kiedy rosyjscy żołnierze wraz z ukraińską milicją przybyli do Sienkiewiczówki ogłosić dekret o deportacji ludności polskiej na Wschód, przebywałem w Tarnopolu. Miałem wówczas siedemnaście lat, uczyłem się w gimnazjum i mieszkałem na stancji. To uratowało mnie przed zesłaniem. Myślę, że było to opatrznościowe, ponieważ miałem słabe zdrowie i prawdopodobnie nie przeżyłbym zesłania na Sybir. Musiałem się jednak ukrywać, ponieważ władze wiedziały, ile dzieci jest u Chromików, a deportowana miała być cała rodzina.

Wywiezieni zostali ci z nas, których radziecki okupant zastał w domu: ojciec, jego druga żona, jeden ze starszych braci Bolesław i najmłodsze rodzeństwo, czyli piętnastoletni wówczas Dominik, dwunastoletnia Teresa i dziesięcioletni Tadeusz. Po roku na Sybir wywieziono także naszego najstarszego brata Kazimierza wraz z rodziną. W 1940 roku, kiedy deportowano mieszkańców Sienkiewiczówki, brat Kazimierz był z żoną u jej rodziny i dzięki temu wówczas uniknęli zsyłki. Ukrywali się przez pewien czas, ale niestety także oni rok później zostali schwytani i zesłani na Sybir.

Sienkiewiczówka po deportacji jej mieszkańców najpierw została ograbiona przez sąsiadów Rusinów, a później wszystkie domy i budynki gospodarcze, między innymi założony przez mojego ojca młyn spółdzielczy, zdewastowano. W latach dziewięćdziesiątych był tam jeszcze budynek szkoły. Reszta zabudowań została doszczętnie zniszczona. Podobnie jak w wielu innych polskich miejscowościach na Kresach.

 

Czy po powrocie z Syberii rodzina Ojca opowiadała, jak wyglądała deportacja i warunki życia na Wschodzie?

Losy rodziny po deportacji, w niewielkiej książeczce pt. W cierpieniu i we łzach na nieludzkiej ziemi, opisała moja najmłodsza siostra Teresa, służebniczka. Opowiadała, że wojsko przyszło do domu o siódmej rano. W ciągu godziny nakazali oni spakować najpotrzebniejsze rzeczy i jechać na przydzielonych rodzinie saniach na pola przy miejscowej szkole. Mama zaczęła płakać, ojciec stał pod ścianą pilnowany przez jednego z przybyłych Ukraińców. Pakowaniem zajął się więc starszy brat Bolesław. Zabił kilkanaście kur, załadował na sanie worek mąki, kaszy, pierzynę, trochę ubrań, trochę kuchennych naczyń, piłę, siekierę... Więcej nie zmieściło się na saniach, a można było wziąć tylko tyle, ile zmieści się na nich wraz z domownikami. Zabrali też tylko jeden bochenek chleba. Więcej w domu nie było. Siostra Teresa opowiadała, że w domu została dzieża z zaczynem na świeży chleb. Został też dorobek całego życia.

Kiedy pod szkołę w Sienkiewiczówce zjechały wszystkie deportowane rodziny, ruszył konwój do Hłuboczka Wielkiego, gdzie na stacji czekały podstawione już wagony towarowe, przerobione do wywózki zesłańców. Po bokach wagonów znajdowały się piętrowe prycze, na środku mały piecyk, z boku otwór toaletowy. Drzwi do wagonu były zamykane z zewnątrz, a jedno małe okienko zostało zakratowane. W jednym takim wagonie umieszczano po kilka rodzin. Pociąg ruszył i zesłańcy dojechali do Tarnopola, gdzie był dłuższy postój. W mieście szybko rozeszła się wieść, że na stacji stoi pociąg z wysiedleńcami. Za wszystkie pieniądze, jakie miałem, kupiłem chleb i podałem rodzinie przez to zakratowane okienko. Na szczęście sołdaci pilnujący pociągu nie bronili do niego przystępu. Stałem więc tam jeszcze chwilę, żegnając się z rodziną. Bolesne to było pożegnanie. Cóż można powiedzieć w takiej chwili...

 

Gdzie Ojca rodzina została wywieziona?

Po miesiącu uciążliwej podróży pociąg dotarł do miasta Muraszi w republice Korni, położonej pod Uralem. Po trzech dniach zesłańców załadowano na sanie i traktorami wywieziono sto kilometrów w głąb syberyjskich lasów, na tak zwany kwartał 99. Zesłańcy zamieszkali tam w ciągnących się rzędami barakach. W każdym baraku zakwaterowano kilka rodzin. Starzy i młodzi musieli pracować, przeważnie przy wyrębie drzewa i spławie drewna. Jak opowiadała siostra Teresa, warunki życia były tam bardzo ciężkie. Wielu umierało z głodu czy chorób. W pierwszym roku zesłania na zapalenie płuc zmarła nasza druga mama. W 1941 roku w kwartale 99 wybuchła epidemia tyfusu, która pochłonęła wiele ofiar. Umierały całe rodziny.

W 1942 roku władze ogłosiły wśród zesłanych pobór do Armii Tadeusza Kościuszki. Wówczas do wojska zaciągnął się brat Bolesław, a ojciec został w kwartale 99 sam z trójką dzieci. Po jakimś czasie brat Dominik musiał uciekać z kwartału w obawie przed karnymi sankcjami za spóźnianie się do pracy. Szczęśliwie udało mu się dotrzeć do Muraszi i tam znaleźć pracę. Siostra Teresa kilka miesięcy opiekowała się dzieckiem Rosjanki w miasteczku Noszul. Gospodyni Teresy pracowała w urzędzie, który kontrolował remanenty we wszystkich rejonowych sklepach spożywczych. Kobieta często dostawała łapówki, by kontrola kończyła się charaszo. Tereska nie cierpiała więc u niej głodu, a bywało, że gospodyni wysyłała ją z paczką żywnościową do kwartału 99.

Kiedy nadeszła ogłoszona przez Stalina amnestia dla zesłańców, ojciec postanowił uciec do najbliższej stacji kolejowej, do Muraszi. Mówię „uciec”, bo choć ogłoszono amnestię, zarząd niewolniczych obozów pracy w syberyjskiej tajdze nie chciał utracić darmowej siły roboczej. Za próbę ucieczki w dalszym ciągu groziło więzienie. Przed Wielkanocą 1944 roku ojciec z Teresą i Tadeuszem oraz jednym z towarzyszy niedoli – panem Laliczem – ruszyli w stronę Muraszi.

 

Udało się im tam dotrzeć?

Cztery dni przedzierali się przez zasypany śniegiem las. Zaraz na początku dopadła ich śnieżyca, która uniemożliwiała posuwanie się naprzód. Ojciec z wysiłku stracił nawet przytomność. Przyszedł jednak do siebie i uciekinierzy mogli ruszyć dalej. Nie wiem jednak, czy zdołaliby dotrzeć o własnych siłach. Na szczęście czwartego dnia spotkali znajomego traktorzystę, który pomógł im dostać się do Muraszi. Za przysługę, którą kiedyś wyświadczył mu nasz ojciec, obiecał, że zawiezie całą rodzinę na kolej. I rzeczywiście Pan Bóg sprawił, że mógł dotrzymać danego słowa.

Z Muraszi po miesiącu ojciec wraz z Dominikiem, Tereską i Tadeuszem udał się na Kaukaz, gdzie pozwolono osiedlić się zesłańcom z Syberii. Tam warunki życia były o wiele lepsze i tam wielu Polaków, w tym moi najbliżsi, czekali na koniec wojny. W maju 1945 roku zaczęły się przygotowania do powrotu do ojczyzny. Trwały one jednak prawie rok, ze względu na przedłużające się formalności. Ostatecznie 10 kwietnia 1946 roku ojciec i rodzeństwo ruszyli z transportem innych Polaków do kraju. Nową granicę na Bugu przekroczyli w maju 1946 roku. Ojciec osiadł na ziemiach odzyskanych, w poniemieckim majątku w miejscowości Budy Śląskie niedaleko Kętrzyna.

 

A jak potoczyły się Ojca wojenne losy?

Jak już mówiłem, byłem zmuszony ukrywać się. Najpierw przed bolszewikami, a później przed Niemcami. Ukrywałem się więc w różnych miejscowościach. Musiałem nie tylko zarobić na siebie, ale także zgromadzić środki na paczki, które posyłałem bliskim na Syberię. Wysyłało się przede wszystkim suchary i smalec. Niestety, większość z tych paczek nie docierała do adresata, „gubiąc się” gdzieś po drodze.

W latach 1943-1944 ukrywałem się w Domaradzu, w Rzeszowskiem. Mieszkałem tam u pewnego gospodarza, któremu pomagałem w różnych pracach. Między innymi jeździłem z nim do tartaku w Starej Wsi. I właśnie wracając pewnego dnia z tego tartaku, spotkałem o. Henryka Sokołowskiego, którego znałem z Małego Seminarium w Nowym Sączu, gdzie po dwóch latach gimnazjum w Tarnopolu uczyłem się rok i gdzie o. Sokołowski był prefektem. Wtedy w krótkiej rozmowie na drodze o. Sokołowski zaprosił mnie do Starej Wsi. Powiedział, żebym przyszedł kiedyś odwiedzić swojego kolegę z Sącza – Janka Sudera, który był już w nowicjacie w Starej Wsi.

W niedzielę udałem się więc do ojców jezuitów w Starej Wsi, spotkałem się z o. Sokołowskim, porozmawiałem z Jankiem Suderem i jakoś pod wpływem tych rozmów i seminaryjnej atmosfery odezwało się we mnie pragnienie życia zakonnego, które gdzieś tam nosiłem w sobie od dawna. Wróciłem więc do Domaradza zdecydowany wstąpić do jezuitów. Uporządkowałem swoje sprawy, pożegnałem się z gospodarzami i po trzech dniach wróciłem do Starej Wsi.

W Starej Wsi po roku nauki zdałem małą maturę. Miałem bowiem ukończone już trzy klasy gimnazjum. Później rozpoczął się mój nowicjat – 20 listopada 1944 roku. Na drugim roku nowicjatu zaczęły się przygotowania do matury, którą zdałem w Nowym Sączu. Było to już po wojnie, w 1946 roku. Następnie w latach 1946-1949 studiowałem w Krakowie filozofię, a w latach 1951-55 teologię, najpierw w Krakowie, a później w Warszawie. Między studiami miałem dwuletnią przerwę ze względu na aresztowanie przez UB i czteroletni wyrok skazujący, który później uległ kasacji do dwóch lat.

 

Kiedy przyjął Ojciec święcenia kapłańskie?

W 1953 roku, byłem wówczas dopiero na drugim roku teologii. Prześladowania komunistyczne bardzo się wówczas nasiliły i nasi przełożeni obawiali się, że wkrótce władze zamkną seminaria i Wydziały Teologiczne. Nasz rocznik miał więc przyspieszone święcenia, które odbyły się w warszawskiej katedrze św. Jana. Były to pierwsze święcenia w tej odbudowanej po wojnie świątyni. Studia teologiczne kończyłem więc już po święceniach. Później probacja, a następnie pierwsza placówka – Stara Wieś, gdzie wszystko się zaczęło. W latach 1956-1960 byłem tam socjuszem mistrza nowicjatu. Tam odkryłem w sercu ukochanie pracy wśród młodzieży.

 

Chciałbym jednak wrócić jeszcze do aresztowania Ojca, które miało miejsce przed święceniami kapłańskimi. O co został Ojciec oskarżony?

Nie pamiętam, jak dokładnie zostało sformułowane oskarżenie, ale pamiętam wrażenie, że brzmiało ono absurdalnie. Oskarżano mnie o wrogie nastawienie do ludowej ojczyzny czy o coś równie bezsensownego.

Zostałem aresztowany w sobotę, 22 października 1949 roku. Byłem wówczas w Krakowie na magisterce – to rodzaj próby, jaką odbywają klerycy jezuiccy między studiami filozoficznymi a teologicznymi. Od miesiąca pracowałem w Wydawnictwie Apostolstwa Modlitwy, dzisiejszym Wydawnictwie WAM. Zajmowałem się tam pracą biurową – korespondencja, realizacja zamówień na książki, przepisywanie tekstów. I właśnie jeden z takich przepisywanych tekstów stał się bezpośrednią przyczyną aresztowania. W 1949 roku papież Pius XII skierował do narodu polskiego list, w którym prosił Polaków, by byli cierpliwi i wytrwali w swojej wierze, mimo prześladowań władzy komunistycznej. List miał zostać odczytany z ambon, ale UB sterroryzowało duchowieństwo i zabroniło go czytać.

Przepisywałem więc to papieskie pismo na maszynie w naszym wydawnictwie, by jego kopie rozdać później jezuickim klerykom. Jeden z tych listów dostał się do podziemnej organizacji młodzieżowej. Urząd Bezpieczeństwa trafił na jego ślady. W czasie aresztowania członków tej organizacji i rewizji między papierami znaleziono papieski list. Oczywiście zaczęły się pytania, skąd się tam wziął itd.

Pamiętam, przyszli po mnie w sobotę już rano, ale mnie nie zastali. Przyszli więc drugi raz po południu i pytają, czy zastali „księdza Chromika”. Kiedy do nich podszedłem, pokazali mi wezwanie na przesłuchanie w charakterze świadka, do Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego na plac Wolności (dzisiejszy plac Inwalidów). Chcieli, bym pojechał z nimi, i powtarzali, że to jest polecenie. Odparłem, że to polecenie dla nich, a ja mam swoich przełożonych i muszę im zgłosić wyjście. Powiedziałem, że wiem, gdzie mieści się Urząd Bezpieczeństwa i sam tam dojadę tramwajem. Odeszli więc beze mnie, a ja uporządkowałem papiery, poszedłem do ojca rektora, którym wówczas był o. Franciszek Górszczyk, uklęknąłem i poprosiłem o błogosławieństwo. Wszyscy zdawali sobie sprawę, co się może stać. Pożegnałem się ze współbraćmi i poszedłem na przystanek tramwajowy.

Nie doczekałem się jednak tramwaju, bo z przystanku ci sami funkcjonariusze, którzy byli w wydawnictwie, zgarnęli mnie do samochodu. Powiedzieli: „Teraz pojedziecie z nami”. Już nie mówili do mnie przez „ksiądz”, tylko przez „wy”. Żebym im nie uciekł, posadzili mnie na tylnym siedzeniu między siebie. Przykryli mi nogi kocem, a sami usiedli na jego dwóch końcach, żebym nie mógł z auta „wyskoczyć”. Zdarzały się bowiem przypadki, że aresztowany uciekał z samochodu. W ten sposób skrępowany dojechałem z nimi na plac Wolności. Otworzyła się żelazna brama wysoka gdzieś na trzy metry, auto wjechało na dziedziniec i ta sama brama z trzaskiem za nami się zamknęła.

 

Tam był Ojciec przesłuchiwany?

Prowadząc mnie na przesłuchanie, na jednym z korytarzy, kazali mi się nagle zatrzymać i odwrócić do ściany. Z któregoś pokoju wyprowadzano innego aresztanta i nie chcieli, bym go zobaczył. Bałem się zerknąć i dopiero później dowiedziałem się, że to był brat Alojzy Furczyk. Został zatrzymany tego samego dnia rano. Może gdybym wówczas zerknął, domyśliłbym się, o co może chodzić UB, bo nie wiedziałem, dlaczego zostałem zatrzymany.

Zaprowadzili mnie do jednego z gabinetów i tam zaczęło się przesłuchanie. Po wejściu zauważyłem, że pokój był bardzo bogato urządzony: drzwi obite wyściółką, fotele, wspaniałe biurka, firanki. Pomyślałem wówczas: „Oto czerwone burżuje”. Przesłuchiwał mnie sam naczelnik Wydziału Śledczego UB w Krakowie, niejaki Gałuszka. Był to ekskleryk, który do księży miał szczególny „sentyment”. Kiedy chciałem się oprzeć o stojące przed biurkiem towarzysza Gałuszki krzesło, krzyknął ordynarnie: „Myślicie, że jesteście u siebie w domu? Nie opierać się!”. Przestraszyłem się jego wrzasku, ale cały czas otuchy dodawał mi fakt, że zostałem wezwany w charakterze świadka, a nie oskarżonego.

Pierwsze pytanie, jakie mi zadano dotyczyło o. Władysława Gurgacza, kapelana partyzanckiego oddziału antykomunistycznego. O. Gurgacza po pokazowym procesie skazano na śmierć za rzekomy udział w antypaństwowej organizacji. We wrześniu 1949 roku został rozstrzelany w Krakowie, na Montelupich. Cały czas jednak trwało śledztwo w sprawie podziemnej organizacji, w której o. Gurgacz był kapelanem. Dlatego Gałuszka chciał wiedzieć, czy go znałem.

 

A znał Ojciec o. Gurgacza?

Znałem go bardzo dobrze ze Starej Wsi, gdzie się ukrywałem w czasie wojny, a później odbywałem nowicjat. Służyłem mu do Mszy. Razem z nim odprawiałem nowennę w intencji nawrócenia reemigranta z Ameryki, który stracił tam wiarę. Modlitwa okazała się skuteczna, bo mężczyzna przystąpił do spowiedzi i Komunii świętej. Opatrzność mnie jednak natchnęła i nie przyznałem się do znajomości z o. Gurgaczem. Gdybym się przyznał, zostałbym oskarżony o współpracę z nim i z więzienia bym nie wyszedł, jak inni świadkowie w jego sprawie. Powiedziałem, że gdyby znali sprawę dobrze, nie pytaliby się, czy znam o. Gurgacza. Przecież wstąpiłem do Towarzystwa Jezusowego kilkanaście lat po nim.

Zaskoczyłem Gałuszkę tą odpowiedzią i więcej do sprawy o. Gurgacza nie wracał. Pytał natomiast, komu dałem list papieża. Powtarzałem, że chciałem go przekazać wszystkim klerykom i nikomu innemu osobiście go nie dawałem. Gałuszka podał wtedy jakieś nazwiska, ale ja zaprzeczałem. W końcu powiedział: „Będziecie sobie przypominali w bunkrze”. I zostałem zamknięty w celi.

Cela na szerokość ramion, wąska prycza, małe okienko przy suficie, przez które nic nie można było zobaczyć, nawet skrawka nieba, stale świecąca się żarówka. Kiedy wszedłem do środka, zrezygnowany usiadłem na pryczy i pomyślałem, że oto wszystko skończone – i życie zakonne, i studia... Wszystko! Zwątpienie szybko jednak odeszło. Przez całe śledztwo i odsiadkę nigdy więcej już nie pojawił się początkowy niepokój. Nawet, kiedy zostałem kilka razy osadzony w betonowym bunkrze. Ubecy lali na betonową posadzkę wodę i w tej wodzie trzeba było stać boso pół nocy lub dłużej, w zależności od rodzaju śledztwa i humoru śledczego.

 

Czy w czasie śledztwa był Ojciec bity?

Nie byłem. Największą torturą było to stanie w zimnej wodzie i świecąca się przez całą dobę żarówka. Często doskwierało mi także pragnienie. Rano dostawaliśmy w niewielkiej miseczce czarną, niesłodzoną kawę, a na obiad solonego dorsza, po którym później odczuwało się mocne pragnienie. Wody nam jednak nie podawano.

 

Czy przez cały czas był Ojciec w celi sam?

Tylko na początku. Później na tej jednej wąskiej pryczy musiało się nas zmieścić nawet siedmiu. Spaliśmy na boku i odwracaliśmy się na komendę: „Na drugi bok!”. Wśród moich towarzyszy niedoli nie było kryminalistów. To byli ludzie z podziemia, na poziomie. Szanowaliśmy się wzajemnie.

Jeden ze współwięźniów był inżynierem budowlanym. Dzięki niemu odkryliśmy, że pod sufitem, między betonowym stropem a ścianą ułożoną z cegieł, jest szpara zapełniona jedynie zaprawą murarską. Przy pomocy zaostrzonego gwoździa osadzonego na oprawce z patyczka z brzozowej miotły, którą mieliśmy w celi, zaczęliśmy tę zaprawę wyskrobywać. Jeden z nas stał przy drzwiach i czuwał, czy nie nadchodzi strażnik, inny chodził po celi i śpiewał, by zagłuszyć odgłos skrobania. Głośno też rozmawialiśmy, by nie było słychać naszej „roboty”. Wyskrobywaliśmy tę zaprawę na zmianę.

Kiedy zrobiła się szpara, można było się porozumieć z więźniami z celi obok. Na szczęście ani w jednej, ani w drugiej celi nie było kapusiów, a przynajmniej się nie ujawnili, bo ubecy nie odkryli naszej „poczty głosowej”. Polegała ona na tym, że zwijało się z gazety tubę, stawało na znajdującym się w celi klozecie, węższą stronę tuby wkładało się do wyskrobanego otworu w ścianie, a do szerszej się mówiło. W ten sposób porozmawiałem z bratem Furczykiem, który został osadzony właśnie w tej celi obok. Powiedział mi wówczas, że na przesłuchaniu zeznał, iż list papieski otrzymał ode mnie. Razem ustaliliśmy wersję zeznań. Na kolejnym przesłuchaniu powiedziałem, że być może dałem do przeczytania list bratu Furczykowi, z którym pracowałem, ale co się później stało z przekazaną mu kopią, już nie wiem.

Dano mi wówczas spokój z przesłuchaniami i przeniesiono do więzienia na Montelupich. Tam warunki były nieco lepsze niż na UB. Nie było tych palących się w nocy żarówek, mniej się cierpiało głód, można było korzystać z tak zwanej wypiski, czyli możliwości otrzymywania drobnych najpotrzebniejszych rzeczy codziennego użytku. Mając wiele godzin czasu, by czymś się zająć, robiłem tam krzyżyki ze szczoteczek do zębów, które można było otrzymać właśnie na wspomnianą wypiskę. Krzyżyki rzeźbiłem za pomocą szkiełka i gwoździa wyostrzonego o betonową posadzkę. Kilka takich krzyżyków udało mi się przemycić na rozprawę do gmachu przy ul. Grodzkiej w Krakowie. Dużo ryzykując, poprosiłem pilnującego mnie na ławie oskarżonych milicjanta, by przekazał je mojej siostrze, która była obecna na sali sądowej. Zgodził się i zapytał, czy on także mógłby otrzymać taki krzyżyk. Dałem mu podobny na następnej rozprawie.

Takie krzyżyki robiłem także później we Wronkach, dokąd zostałem przeniesiony po rozprawie. Jeden ze strażników poprosił mnie, bym i jemu wyrzeźbił krzyżyk. Powiedział, że kiedy przyjdzie wolność, powiesi go sobie w domu, bo teraz boi się żony... Ten sam strażnik, kiedy miała być rewizja, przychodził do mojej celi i nadstawiał kieszeń na wszelkie „trefne” rzeczy, jak krzyżyk, medalik, różaniec, szkiełko.

 

Po upadku komunizmu wrócił Ojciec w swoje rodzinne strony i przez wiele lat był proboszczem w Draganówce. Co Ojciec tam zastał po ponad czterdziestu latach?

Do Draganówki wyjechałem w 1990 roku. To były czasy pierestrojki. W Polsce odbyły się wolne wybory, w Niemczech upadł mur berliński. Był wielki entuzjazm, który czuło się także za wschodnią granicą. Dlatego tuż po upadku żelaznej kurtyny stosunkowo łatwo odzyskaliśmy w Draganówce polski kościół pod wezwaniem Matki Bożej Śnieżnej. W 1945 roku komuniści kościół zamknęli, a ostatniego proboszcza, ks. Karola Mazurkiewicza, przymusowo wysiedlono. Później przez dziesięciolecia w Draganówce nie było księdza aż do mojego przyjazdu.

Kiedy przybyłem do Draganówki, zastałem zrujnowany, wręcz zdewastowany kościół. Po wojnie władze radzieckie urządziły w nim skład zboża. Z czasem zniszczeniu uległ dach, więc kościół na magazyn już się nie nadawał. Do środka padał deszcz, wlatywały ptaki, które zboże zanieczyszczały. Opuszczony kościół coraz bardziej niszczał. Obok na plebanii urządzono szkołę, więc ten budynek był w nieco lepszym stanie.

Gdy odzyskaliśmy już kościół, zaczęły się prace remontowe. Trwały one jedenaście lat. Wymagało to naprawdę ogromnego wysiłku. Czasem myślałem nawet, że łatwiej byłoby postawić nowy budynek. W kościele brakowało nie tylko dachu. Budynek nie miał okien, przy głównych drzwiach wjeżdżający do kościoła traktor zniszczył ścianę, rozwalono ganek kościoła, ze ścian odpadały tynki, w środku nie było ani ołtarza, ani ławek, a na zewnątrz teren wokół świątyni został zdewastowany kołami ciężkich samochodów i ciągników, którymi przywożono do magazynu zboże. Wspólnie z parafianami udało się nam jednak odnowić w naszym kościele dosłownie wszystko. Stare zostały tylko fundamenty i mury. Na nowo kościół trzeba było także wyposażyć, poczynając od figury naszej patronki Matki Bożej śnieżnej i witraży, a skończywszy na mszałach i naczyniach liturgicznych.

Równocześnie z odnową kościoła trwało oczywiście także odnawianie życia parafialnego. Na początku, zanim na Wschód przybyło więcej kapłanów, posługiwałem także w trzech innych parafiach, oddalonych od Draganówki nieraz kilkadziesiąt kilometrów. Udało mi się też sprowadzić do Draganówki siostry franciszkanki, które dziś mają już tam swój dom. Pracują przy kościele jako katechetki, opiekują się też osobami starszymi i chorymi.

 

Czy Ojca parafianami byli tylko Polacy?

Byli oczywiście Polacy, którzy tam zostali, ale także rodziny mieszane, polsko-ukraińskie. Razem około stu pięćdziesięciu rodzin. Większość mieszkańców Draganówki to dziś przede wszystkim grekokatolicy i część prawosławnych.

 

Jak układały się relacje Ojca z prawosławnymi?

Starałem się zawsze żyć w zgodzie zarówno z grekokatolikami, jak i z prawosławnymi. Muszę jednak przyznać, że nieraz wymagało to ode mnie szczególnej „strategii”, by nikogo nie urazić. Za czasów prześladowań w Związku Radzieckim grekokatolików między innymi zabierano im cerkwie. Także greckokatolicka cerkiew w Draganówce została przekazana prawosławnemu popowi. Ten nie chciał do cerkwi wpuszczać greckokatolickiego duchownego, który od czasu do czasu przyjeżdżał do Draganówki z Tarnopola, by odprawić tu Służbę Bożą. Doszło nawet do tego, że drzwi do cerkwi podłączono do prądu, by poraził dobijających się grekokatolików. Na szczęście nic nikomu się nie stało. Służba Boża była jednak przez grekokatolików odprawiana nie w cerkwi, ale przed nią. To oczywiście rodziło wiele konfliktów między grekokatolikami a prawosławnymi. Były nawet jakieś pobicia. Stan ten utrzymywał się przez lata, także już w czasach pierestrojki.

Kiedy tam przybyłem, zostałem zaproszony przez prawosławnego popa na odpust do tej greckokatolickiej cerkwi. Grzecznie jednak odmówiłem, jasno stawiając sprawę. Nie mogę przyjść na prazdnik do prawosławnych, którzy naszych braci grekokatolików nie wpuszczają do ich cerkwi. Obiecałem, że przyjdę, jeśli pozwoli na Służbę Bożą grekokatolikom.

 

Pozwolił?

Nie od razu, choć bardzo mu zależało na mojej obecności w czasie prawosławnych uroczystości. Sytuacja zmieniła się, kiedy Ukraina odzyskała niepodległość i władze chciały konflikt rozwiązać. Pop prawosławny musiał ustąpić, jeśli chciał w Draganówce zostać. Wyznaczono więc dni, kiedy Służbę Bożą odprawiali w cerkwi prawosławni, i dni, kiedy do cerkwi mogli wejść grekokatolicy. Bywało, że jednego dnia rano na odpust chodziłem do jednych, a po południu do drugich. Nie mogłem bowiem zrobić nikomu afrontu. Po odpustach zawsze była gościna, na której także trzeba było zostać. Pamiętam, że kiedyś nie mogłem być na poczęstunku w czasie święta u prawosławnych. Odprawiałem wówczas Mszę w Trembowli, kilkadziesiąt kilometrów od Draganówki, i musiałem tam dojechać. Wieczorem przyjechał do mnie prawosławny pop z walizką jedzenia, bym spróbował każdej z potraw podawanej w czasie ich święta.

Byłem wdzięczny Bogu, że po wielu latach niszczenia Kościoła na Kresach mogłem wrócić do Draganówki jako kapłan i przyczynić się do odrodzenia wiary. W ten sposób mogłem spłacić dług wdzięczności za wszystko, czym Bóg mnie obdarzył w mojej kochanej Draganówce: życiem, miłością rodziców i powołaniem do stanu duchownego.