Abraham
A po tych wydarzeniach Bóg wystawił Abrahama na próbę. Rzekł do niego: „Abrahamie!” A gdy on odpowiedział: „Oto jestem” – powiedział: „Weź twego syna jedynego, którego miłujesz, Izaaka, idź do kraju Moria i tam złóż go w ofierze na jednym z pagórków, jakie ci wskażę” (Rdz 22, 1-2).
Na pierwszy rzut oka, a zwłaszcza mając przed oczyma krzyż Jezusa, wydaje się niemożliwe, aby Bóg mógł zażądać tak okropnej rzeczy. Kant twierdził nawet, że Abraham pomylił głos Boga z czyimś innym głosem, czyli że Abraham uległ złudzeniu. Przyznam, że jest to bardzo pociągające wytłumaczenie, nieobce chrześcijańskiej mistyce. Czytamy przecież w „Złotej legendzie”, że szatan potrafi się zjawiać pod postacią Jezusa, jak to miało miejsce w przypadku św. Marcina z Tours. Temu świętemu biskupowi szatan ukazał się jako Chrystus król. W złotej koronie na głowie i purpurowej, królewskiej kapie. Ale wystarczyło wspomnieć o krzyżu, by szatan odstąpił. A zatem prawda o naszej rzeczywistości, zwłaszcza nowy jej blask, ukazuje się w sytuacji kryzysowej, naznaczonej śmiercią, bo przecież kryzys oznacza obumieranie dotychczasowości, teraźniejszości, ale przeszłości również, co sprawia, że i przyszłość jawi się w czarnych kolorach. Wówczas, gdy zastany świat zostanie zakwestionowany, a więc poddany próbie, dopiero wtedy przed współczesnymi odsłania się nowe, niespodziewane, nieoczekiwane. I tak kryzys zaczyna oznaczać zarówno śmierć, jak i narodziny.
Podobnie ma się rzecz z Abrahamem. Idzie z synem, jedyną nadzieją na przyszłość, ku śmierci. Można w tym miejscu zapytać, w co, w kogo i komu Abraham w tej drodze zawierzył. Można się zastanawiać, co Abraham przeżywał. Skoro jednak Księga na ten temat milczy, nie warto się domyślać. Jedno przecież jest pewne – cokolwiek by się działo, Bóg dotrzymuje obietnicy. Abraham trzyma się tej obietnicy, trzyma się przymierza, które Bóg z nim zawarł. Abraham wierzy, że Boże błogosławieństwo jest nieodwołalne. Czy więc jego wiarę można nazwać skokiem w ciemność? Znowu w tym miejscu trzeba popatrzeć na krzyż. Skoro Syna Bożego spotkał taki, a nie inny los, więc i nam Bóg nie obiecuje łatwego życia. Z tego zaś wynika, że nasze życie niekoniecznie będzie się toczyć po naszej myśli. Przeciwnie, skoro Boga nazywamy naszym Ojcem, Bożego Syna – bratem, skoro poddajemy się Duchowi Świętemu, to tym samym dajemy Bogu prawo posłania nas tam, gdzie można stracić nie tylko zdrowie i pieniądze, ale i życie. Zawierzając Bogu, dajemy mu również prawo do naszych najbliższych i przyjaciół. Kogóż innego Bóg ma posłać, jeśli nie tych, którzy nazywają siebie dziećmi Boga? Zaprawdę, zaprawdę, powiadam ci: Gdy byłeś młodszy, opasywałeś się sam i chodziłeś, gdzie chciałeś. Ale gdy się zestarzejesz, wyciągniesz ręce swoje, a inny cię opasze i poprowadzi, dokąd nie chcesz. To powiedział, aby zaznaczyć, jaką śmiercią uwielbi Boga. A wypowiedziawszy to rzekł do niego: „Pójdź za Mną!” (J 21, 18-19).
A jak jest dzisiaj? Czy współczesny człowiek, żyjący w kraju demokratycznym, mniej lub bardziej dostatnim, może stanąć wobec dylematów
podobnych do Abrahamowych? Tragiczne wydarzenia w USA 11 września 2001 roku przekonują nas, że tak się stać może. Splot wydarzeń może od nas zażądać ofiary zarówno z naszego życia, jak i z życia naszych dzieci i przyjaciół. Odprowadzać na dworzec syna lub córkę, którzy za parę dni odlecą na front do takiego czy innego zakątka świata, ma w sobie coś z drogi Abrahama i Izaaka na górę Moria. Warto więc i od tej strony popatrzeć na tę biblijną scenę. Warto zwłaszcza dlatego, że wśród wielu niemodnych słów – a więc i postaw czy zachowań – słowo „ofiara” zajmuje poczesne miejsce. Tymczasem ofiara jest tą drogą, która prowadzi nas do radości naszego Pana.
Jefte
„Ojcze mój! Skoro ślubowałeś Panu, uczyń ze mną zgodnie z tym, co wyrzekłeś własnymi ustami, skoro Pan pozwolił ci dokonać pomsty na twoich wrogach, Ammonitach!” Nadto rzekła do swego ojca: „Pozwól mi uczynić tylko to jedno: puść mnie na dwa miesiące, a ja udam się w góry z towarzyszkami moimi, aby opłakać moje dziewictwo”. „Idź!” – rzekł do niej. I pozwolił jej oddalić się na dwa miesiące (Sdz 11, 36-38).
Co prawda ofiary z ludzi w czasach Jeftego, bo o niego tutaj chodzi, nie należały do rzadkości. Na przykład Agamemnon złożył bogom w ofierze swoją córkę Ifigenię. Oczywiście Prawo i prorocy zabraniali tego rodzaju praktyk i sprzeciwiali się takiej formie pobożności, niemniej były one faktem. Historyk religii czy etnograf kultury powie, że tego typu pobożność jest jednym z etapów rozwojowych religii – i będzie miał rację. Jednak żydom, jak też chrześcijanom takie wytłumaczenie nie wystarcza. Jedni i drudzy wierzą, że historia tego świata i ludzi, jak też całego kosmosu, nie jest chaotycznym, nieprzewidywalnym strumieniem wydarzeń czy też prostym następstwem przyczyn i skutków, ale dziełem Boga. To w wydarzeniach, w dziejach ludzi, kosmosu, natury i kultury, określonych przestrzennie i czasowo, Bóg się ukazuje, objawia, oddaje siebie i czeka na odpowiedź, czyli zawiera przymierze. Skoro tak, to można powiedzieć, że Biblia zachowała aż do naszych czasów świadectwo zmagania się Boga z pewnym typem religijności, kultu, pobożności. Jefte zachowuje się tak, jak w jego czasach zachowałby się względem Boga każdy przeciętny człowiek. W nawiązaniu do Abrahama i Izaaka, można rzec, iż Jefte, w przeciwieństwie do patriarchy, nie umiał dostrzec anioła, który powstrzymałby jego rękę, a przede wszystkim zamknąłby jego wargi i nie dopuścił do złożenia ślubu. Oczywiście córka, zgodnie z panującym porządkiem, podporządkowuje się woli ojca. Ale nie tylko. Godzi się z wolą ojca i umrze dlatego, że Bóg wysłuchał prośby jej ojca i dał mu zwycięstwo nad wrogami. Nim jednak przyjdzie jej umrzeć, prosi ojca o dwa miesiące zwłoki, aby mogła pójść na pustynię i tam opłakiwać swoje dziewictwo. Miała przecież umrzeć nie wydawszy potomstwa, co było uważane za znak braku Bożego błogosławieństwa, a więc za hańbę. Znowu trudno, nie ma zresztą takiej potrzeby, wyobrażać sobie, co przeżywała córka Jeftego na pustyni przez te dwa miesiące. Ważne jest dla nas co innego. Istotne jest, że człowiek mający już umrzeć, pragnie jeszcze mieć trochę czasu nie po to, by jeszcze trochę pożyć, nacieszyć się życiem, ale by obżałować, opłakać, to, czego nie uczynił, czego nie dopełnił, co winno było zaistnieć, a co z jego winy, czy też bez winy, nie zaistniało. Córka Jeftego idzie na pustynię razem z przyjaciółkami. Kiedy będą wracać do domu, celem ich drogi będzie śmierć. Zabraknie choćby cienia nadziei. Jakże inny powrót niźli Abrahama i Izaaka.
Po wiekach historia zatoczyła krąg i inny człowiek podzielił los córki Jeftego. Tym razem wyrok śmierci na Niego wydali ojcowie Jego narodu, przywódcy polityczni i religijni. Obarczony szubienicą szedł ku śmierci. Upadając pod jej ciężarem po trzykroć, czyli nieskończenie wiele razy, podnosił się z ziemi, aby dojść do miejsca kaźni i tam wykonać wszystko, o czym mówiły Pisma. Zatem droga powrotna córki Jeftego z pustyni do domu ojca i droga powrotna Syna Bożego z ziemi do domu Ojca wypełnia się w śmierci. Jakże trafnie ujął tę prawdę Ignacy z Loyoli: „I dlatego trzeba nam stać się ludźmi obojętnymi [nie robiącymi różnicy] w stosunku do wszystkich rzeczy stworzonych, w tym wszystkim, co podlega wolności naszej wolnej woli, a nie jest jej zakazane [lub nakazane], tak byśmy z naszej strony nie pragnęli więcej zdrowia niż choroby, bogactwa [więcej] niż ubóstwa, zaszczytów [więcej] niż wzgardy, życia długiego [więcej] niż krótkiego, i podobnie we wszystkich innych rzeczach. [Natomiast] trzeba pragnąć i wybierać jedynie to, co nam więcej pomaga do celu, dla którego jesteśmy stworzeni” (ĆD 23). Cel, dla którego zostaliśmy stworzeni, to na pewno Bóg. Ale nasze wędrowanie do Boga nie jest samotną wspinaczką. Żyjemy przecież we wspólnocie: narodowej, społeczności lokalnej, kościelnej, rodzinnej, małżeńskiej, przyjacielskiej.
Jezus
Dwaj uczniowie usłyszeli, jak [Jan] mówił, i poszli za Jezusem. Jezus zaś odwróciwszy się i ujrzawszy, że oni idą za Nim, rzekł do nich: "Czego szukacie?" Oni powiedzieli do niego: "Rabbi! – to znaczy: Nauczycielu – gdzie mieszkasz?" Odpowiedział im: "Chodźcie, a zobaczycie". Poszli więc i zobaczyli, gdzie mieszka, i tego dnia pozostali u Niego. Było to około godziny dziesiątej (J 1, 37-39).
Na taką odpowiedź człowiek nie był nigdy i nadal nie jest przygotowany, a kiedy już tę odpowiedź słyszy, próbuje tak ją sobie przełożyć, by znaczyła coś innego niż faktycznie oznacza. Dzieje się tak zarówno w odniesieniu do Boga, jak i do ludzi. Do Boga, może przede wszystkim, a to dlatego, że mimo dwutysiącletnich wysiłków chrześcijaństwa, wciąż żywe jest przekonanie, iż Bóg, wzorem innych bogów, cudzych bogów, mieszka w nieprzebytej odległości lub w takim układzie rzeczy, do którego my nie mamy wstępu. Tymczasem nasz Bóg mówi zupełnie coś przeciwnego: Chodźcie, a zobaczycie. Chodźcie, ale dokąd? Zobaczycie, ale co i kogo? Na te pytania, dzisiaj zadawane, nasz Bóg daje odpowiedź natychmiast. Nie każe czekać. Nie tylko odpowiada na stawiane mu pytania, ale udowadnia, że mówi prawdę. Pytający, chcąc się jednak przekonać o prawdziwości otrzymanej odpowiedzi, musi podjąć trud i ryzyko pójścia tam, gdzie go Bóg zaprasza, gdzie go chce ze sobą zabrać. I tak dwaj uczniowie poszedłszy za Jezusem, w zasadzie niczego i nikogo nowego nie zobaczywszy, przekonali się, że Jezus jest Mesjaszem, Synem Bożym. A zatem, poszedłszy i zobaczywszy, przekonali się, że Bóg, oto teraz, w tej chwili, spełnił dane obietnice, wypełnił swoją część przymierza zawartego z Izraelem. Teraz zaś przyszła kolej na naród wybrany, na wypełnienie jego części przymierza.
Ta zwyczajność przychodzenia Boga do ludzi pewnie zdumiewa, choć nie powinna. Przecież przez dwa tysiące lat z Bogiem i ludźmi dzieje się to, co działo się w Izraelu. Przecież Jezus zmartwychwstał, to znaczy przyjął taki sposób istnienia, który pozwala mu istnieć zawsze i wszędzie ze wszystkimi ludźmi i w każdym zakątku kosmosu. Dowodem na to jest istnienie Kościoła, sakramenty, liturgia i życie chrześcijan. Zarówno ich dobre, jak i złe myśli, słowa i uczynki, a zwłaszcza zaniedbania. Jeśli więc dzisiaj ktoś zapyta Jezusa, gdzie On mieszka, Jezus odpowiada w ten sam sposób: „Chodź, a zobaczysz”. Prowadzi go do Kościoła, bo tu teraz mieszka, tu się zatrzymał. Można powiedzieć, że Kościół jest obecnym, dzisiejszym sposobem istnienia, życia Jezusa w świecie, a więc jest sakramentem.
Kościół ma jednak to do siebie, że wzorem Jezusa, nie chce i nie może istnieć bezcieleśnie. Kościół wciąż się ucieleśnia, wciela, można powiedzieć, wciąż się materializuje. Jan Paweł II nazywa ten proces tworzeniem kultury. Mówi on przecież, że wiara, która nie tworzy kultury, jest wiarą nie w pełni przyjętą i przeżytą. Rzeczywiście, ilekroć chciano zniszczyć ten dorobek ludzi i Ducha Świętego, tylekroć, po początkowych sukcesach, niszczyciele musieli ustąpić, potwierdzając prawdziwość Chrystusowej obietnicy: Pokój zostawiam wam, pokój mój daję wam. Nie tak jak daje świat, Ja wam daję. Niech się nie trwoży serce wasze ani się lęka! (J 14, 27). Pokój Chrystusa tym się różni od wszystkiego, co znamy pod tym imieniem, że nie wymaga ani nie potrzebuje żadnych warunków. Nie istnieje też taka siła, która byłaby w stanie ten dar zniszczyć. Chrystusowy pokój jest darem.