Wielkie serce księdza Jerzego

Życie Duchowe • JESIEŃ 64/2010
Dział • Temat numeru

Marianna Popiełuszko często powtarzała swoim dzieciom: „Prościusieńko w niebo droga: kochać ludzi, kochać Boga. Kochaj sercem i czynami, będziesz w niebie z aniołkami”. Ważny był Pan Bóg, ale też drugi człowiek, któremu zawsze należy pomagać. W takiej właśnie atmosferze wyrastał ksiądz Jerzy Popiełuszko, który z tradycji rodzinnych będzie czerpał przez całe życie. To w domu nauczył się szacunku i życzliwości dla innych ludzi. Zasady te utrwalił w sobie później w seminarium duchownym do tego stopnia, że tuż po przyjęciu święceń ustalił z jednym z kolegów hasło swojego kapłaństwa. Brzmiało ono: „Żeby się nie skleszyć, czyli nie stać się klechą” – księdzem, który zawsze chodzi w nienagannym kościelnym stroju, najchętniej zamyka się na plebanii zajęty swoimi sprawami, a w sercu nie ma zbyt wiele miłości do ludzi. Ksiądz Jerzy postanowił, że będzie otwarty na innych i w całym kapłańskim życiu tej dewizie pozostał wierny.

Oddać swój czas

Postanowienie to ksiądz Popiełuszko realizował w każdym miejscu pracy duszpasterskiej. Kiedy w czerwcu 1972 roku otrzymał nominację na wikariusza do parafii pod wezwaniem Trójcy Świętej w Ząbkach, niemal od razu ludzie zobaczyli, że emanuje od niego jakaś niezwykła dobroć, i zaczęli się z nim zaprzyjaźniać. A on bez reszty oddawał im swój czas. Przychodzili więc po poradę, dobre słowo lub po prostu wypić kawę i porozmawiać. Każdy wiedział, że w potrzebie może na niego liczyć. Ksiądz Jerzy słynął też z tego, że nikt, kto opuszczał jego mieszkanie, nie wychodził z pustymi rękami, ale zawsze z drobnym upominkiem: czekoladką dla dziecka, jakimś obrazkiem lub długopisem. Ten nawyk obdarowywania pozostał mu zresztą do końca życia.

Najwięcej czasu młody wikariusz poświęcał jednak młodzieży. Wieczorami przygotowywał się do lekcji religii. Pisał wcześniej dokładne konspekty, dużo czytał, robił notatki. Starał się nie tylko o to, by lekcje były poprawne metodycznie, ale też jak najbardziej atrakcyjne. Za wszelką cenę pragnął zachęcić młodych do wiary. Tak jak kiedyś w dzieciństwie w domu rodzinnym, tak teraz już jako ksiądz, chętnie wyświetlał slajdy – na przykład o życiu świętych. Pragnął przybliżyć swym uczniom znane postacie. Młodszym dzieciom natomiast rozdawał na religii biblijne obrazki do kolorowania. Miał też bardziej oryginalne pomysły: wycinał z zeszytu prostokątne karteczki i zapisywał na nich różne cytaty. Najczęściej były to fragmenty Pisma Świętego. Później wręczał je nastolatkom. Uczniowie lubili młodego katechetę. Często do domu odprowadzała go chmara dzieciaków, które potem usiłowały wejść za nim do mieszkania.

Zaledwie dwudziestokilkuletni wówczas Popiełuszko, odkąd tylko został kapłanem, prowadził szalenie intensywny tryb życia, nastawiony właśnie na drugiego człowieka. Zupełnie zapomniał, że tak niedawno miał kłopoty ze zdrowiem i że właściwie cudem przeżył, gdy po powrocie z wojska przeszedł poważną operację tarczycy.

Kiedy w 1975 roku ksiądz Jerzy został skierowany do parafii pod wezwaniem Matki Bożej Królowej Polski w Aninie, sprawy wiary wciąż były dla niego na pierwszym miejscu, ale wiedział, że droga do nieba wiedzie przez ziemię i że prozaiczne, ludzkie sprawy też są ważne. Dlatego przywiązywał wagę do towarzyskich spotkań. Dbał o to, by podtrzymywać kontakty i pielęgnować zawarte przyjaźnie. Zaprzyjaźnił się w tym czasie między innymi z rodziną państwa Orygów. Właściwie przypadkowo. Kiedyś przysiadł się do nich na ławkę po Mszy i zapytał, jak podobało im się jego kazanie. A potem zaprosił ich do siebie na kawę. Tak czynił wielokrotnie, również w stosunku do innych rodzin, dzięki czemu szybko zjednywał sobie ludzi. Łatwo zawiązywał przyjaźnie. Był przy tym bezpośredni. Szybko przechodził na „ty”. „Może byśmy tak przestali księdzować? Mówcie mi: Jurek” – powiedział kiedyś do Józefa Orygi. A jego dzieci prosił, by nazywały go „wujkiem”.

Kiedyś zabrał rodzinę Orygów na wycieczkę do lasu. „Dzieci poprosiły mnie, bym je przewiózł autem. Poprosiłem więc księdza Jerzego o samochód, choć ponad dziesięć lat nie siedziałem za kierownicą” – mówi pan Józef. „Nie ma sprawy” – odpowiedział z uśmiechem ksiądz. Zaraz za zakrętem jednak zdarzyła się mała stłuczka. Na szczęście nikomu nic się nie stało, ale przód samochodu był porządnie rozbity. „To nic wielkiego, szkodę da się naprawić” – oznajmił ksiądz Popiełuszko, gdy ujrzał swoje auto. I dalej grał z dziećmi w piłkę, jak gdyby zupełnie nic się nie stało. Taki właśnie był.

Podobnie zareagował, gdy ministranci niechcący podpalili mu pokój. Kiedyś, w okresie Bożego Narodzenia, pod nieobecność księdza Jerzego zaczęli palić zimne ognie. A że choinka była już sucha, łatwiej się spaliła. Przy okazji spłonął też telewizor, firanki, omal nie puścili z dymem całej plebanii. „Zdenerwowałem się wtedy, a Jerzyk potrafił przejść nad tym do porządku dziennego. Z dystansem, z humorem, tłumaczył, że ci chłopcy na pewno nie mieli złych zamiarów” – opowiadał ksiądz proboszcz Wiesław Kalisiak.

Ktoś bardzo bliski

Kiedyś ksiądz Jerzy usłyszał w słuchawce głos zdenerwowanej kobiety. Był środek nocy. Mijała druga. „Proszę księdza, pomocy, prędko!” –okazało się, że dusiła się córka tej kobiety. Nie miała czym zawieźć jej do szpitala. Ksiądz Popiełuszko na piżamę wciągnął spodnie, narzucił na siebie kurtkę i wziął kluczyki do samochodu. Po kilku minutach był już w domu swej parafianki. Wziął na ręce ośmioletnie dziecko i zaniósł je do samochodu. Mocno docisnął gaz. Błyskawicznie byli w szpitalu. Dziewczynka do dziś żyje – właśnie dzięki księdzu Jerzemu. Nie był to odosobniony przypadek. Innym razem dowiedział się, że w jakiejś rodzinie dziecko choruje na stwardnienie rozsiane. Leczone było wprawdzie w szpitalu, ale lekarstwa nie przynosiły poprawy. Ratunkiem była tylko żywica, którą można okładać kolana. Ksiądz Jerzy zebrał więc kilku ministrantów i pojechał z nimi w kieleckie lasy, by zebrać trochę żywicy. Zawiózł ją później chorej, a rodzice zaczęli z niej robić córce okłady. Wyzdrowiała. Żyje zresztą do dziś i ma już swoje dzieci.

Dla innych ksiądz Jerzy poświęcał się nawet kosztem zdrowia. Niekiedy bywało, że miał szyję owiniętą szalikiem, a mimo to siedział w konfesjonale i spowiadał. Parafianie często widywali go też kaszlącego przy ołtarzu. Odprawienie Mszy świętej sprawiało mu wyraźną trudność, ale się starał. W rozmowach z ludźmi zawsze podkreślał, że przede wszystkim jest dla nich kapłanem i winien im służyć i troszczyć się o ich wiarę. Miał też zwyczaj odprawiania Mszy w intencji ludzi, z którymi się zaprzyjaźnił. „Przyszedł kiedyś na moje imieniny i wręczył obrazek. Na odwrocie napisał datę i godzinę Mszy świętej, jaką odprawił w mojej intencji” – wspomina Wanda Oryga. Podobnie czynił przy innych okazjach: rocznicy ślubu, urodzinach czy na święta. Chętnie wręczał kartki lub książki z własnoręczną dedykacją. „Zapewniam o stałej pamięci w modlitwie” – napisał w jednej z książek. W innej zaś: „Z najlepszymi życzeniami i modlitwą”. Dzięki niemu ludzie zbliżali się do Kościoła. Wielu wspomina, że nigdy przedtem nie przyszło im do głowy, by zamawiać za kogoś Mszę z okazji imienin albo urodzin.

Nic więc dziwnego, że parafianie w Aninie zaczęli traktować księdza Jerzego jak kogoś bardzo bliskiego. Do tego stopnia, że w Wigilię ksiądz Popiełuszko miał poważny kłopot, bo nie wiedział, od kogo ma przyjąć zaproszenie na wieczerzę. Znalazł jednak rozwiązanie, które miało wszystkich zadowolić. Od rana aż do Pasterki chodził po domach i dzielił się z ludźmi opłatkiem. Niektórzy się upierali, by został dłużej, siadał więc wtedy na chwilę przy stole, spróbował jakiejś potrawy i potem szedł dalej. Nie chciał sprawić nikomu przykrości, przyjmował wszystkie zaproszenia.

Ksiądz, przyjaciel, kolega

Kiedy w maju 1979 roku ksiądz Jerzy trafił do kościoła akademickiego św. Anny w Warszawie, miał podreperować zdrowie, tymczasem wcale się nie oszczędzał. W każdą pierwszą środę miesiąca głosił specjalne kazania dla lekarzy, pielęgniarek, salowych i studentów medycyny. Nawiązywał w nich do etosu zawodu lekarza, mówił o służbie drugiemu człowiekowi, odpowiedzialności za niego. Mówił, jak ważne jest, by włączać Boga w swą pracę i codzienne życie. Zaczął tu prowadzić konwersatoria dla studentów medycyny. Układał je tematycznie, dobierał prelegentów specjalizujących się w danej dziedzinie wiedzy. Na przykład o samobójstwie na jednym spotkaniu mówił lekarz, na kolejnym teolog. Podobnie o narkomanii – najpierw współzałożyciel Monaru, a potem ksiądz, który opiekuje się uzależnionymi.

Nie poprzestał jednak na konwersatoriach. Zdawał sobie sprawę, że młodym ludziom potrzebna jest nie tylko wiedza, ale również modlitwa. Dlatego w każdy pierwszy piątek miesiąca w podziemiach kościoła św. Anny odprawiał Mszę świętą dla studentów. Cieszył się, gdy okazało się, że chętnie na nią przychodzili. To dodawało mu sił i zapału do dalszej pracy. Jego oczy wypełniała radość także wtedy, gdy siadał do konfesjonału i natychmiast ustawiała się kolejka. „Kiedy spowiadał, wczuwał się w sytuację każdego z nas, pomagał podejmować ważne decyzje. Dlatego chyba tak lubiliśmy się u niego spowiadać” – mówi Wojciech Bąkowski, dawny student księdza Popiełuszki. I dodaje z uśmiechem: „Miał dobre serce. Był dla nas księdzem, duchowym przewodnikiem, przyjacielem”.

Dla wielu młodych stał się on niemal starszym kolegą. Pomagał znaleźć pokój do wynajęcia, ale też rozwiązywać życiowe problemy. Po prostu towarzyszył studentom w ich życiu. A nawet w zabawach. Pragnął widzieć wokół siebie ludzi radosnych i szczęśliwych. Spędzał też ze studentami imieniny każdego z nich. Jako najcenniejszy dar ofiarowywał niezmiennie ten sam prezent: Mszę w intencji solenizanta. Odprawiał ją zazwyczaj w domach, gdzieś przy małym stoliku, który zamieniał się w ołtarz. Podobnie w przypadku ślubów czy chrztów dzieci.

Autentyczny świadek

Najintensywniej chyba poświęcał się dla innych, kiedy trafił do swej ostatniej parafii – św. Stanisława Kostki na Żoliborzu. Szybko zasłynął tam z tego, że umiał łączyć różne środowiska i zawody, a to sprawiało, że nie gubił po drodze ludzi, a hermetyczne dotąd kręgi zaczynały się dzięki niemu przenikać i lepiej poznawać. Mimo że ksiądz Popiełuszko był tam rezydentem, garnął się do pomocy innym kapłanom. Zarówno w niedziele, jak w dni powszednie o stałych godzinach odprawiał Msze. W pierwsze piątki miesiąca z własnej inicjatywy odwiedzał chorych, by udzielić im Komunii. Wciąż także był odpowiedzialny w stolicy za duszpasterstwo średniego personelu medycznego. A z tym również wiązały się kolejne obowiązki. Ksiądz Jerzy sam wyznaczał sobie także regularne dyżury spowiednika, stąd po jego śmierci w „jego” konfesjonale długo ludzie kładli świeże kwiaty, a żaden ksiądz nie ośmielił się tam usiąść, by spowiadać.

„Dotarł do naszych serc i związał się z nami. Przemawiała przez niego autentyczna miłość i dobro. Był taki zwyczajny, skromny, po prostu ludzki. Nie wynosił się, nie onieśmielał. Nie mówił mentorskim tonem” – wspominają hutnicy. Szybko zyskał ich zaufanie, a potem się z nimi zaprzyjaźnił. Gdy tylko dowiedział się, że zaczynają w Hucie Warszawa tworzyć struktury „Solidarności”, wspierał ich, wiedząc, że chodzi o zachowanie prawdy i poszanowanie ludzkiej godności. Zaczął przyjeżdżać do huty nawet kilka razy w tygodniu. „Wtedy ci ludzie zrozumieli, że są mocni właśnie w jedności z Bogiem, z Kościołem, i wtedy na dobre zrodziła się we mnie potrzeba pozostania z nimi” – podkreślał ksiądz Popiełuszko.

Nie był wielkim teologiem, ale autentycznym świadkiem – i oni to wyczuwali. Tym ich najbardziej ujął. Miał jeszcze jedną cechę: umiał być kolegą i przyjacielem, ale pozostawał księdzem. Odwiedzał ich przede wszystkim jako duszpasterz. Ponieważ „zadaniem Kościoła jest być z ludźmi w ich doli i niedoli” – jak sam kiedyś powiedział. Widać było, że ksiądz Jerzy ma w sobie jakąś charyzmę. Błyskawicznie bowiem zaczęła się lawina chrztów, ślubów, duchowych przemian. „To wspaniałe uczucie, kiedy chrzci się trzydziestoletniego człowieka” – zwierzał się później swym przyjaciołom ksiądz Popiełuszko.

Wśród internowanych

Gdy w stanie wojennym ksiądz Jerzy dowiedział się, że kard. Józef Glemp powołał w Warszawie Komitet Prymasowski Pomocy Internowanym i Uwięzionym, od razu zaangażował się w jego działalność. Kiedy wpadał tam, z pamięci recytował listę ludzi, którzy potrzebowali pomocy. Tym bardziej że wśród internowanych znalazło się wielu jego znajomych, robotników i działaczy opozycyjnych. Ktoś potrzebował swetra, ktoś lekarstw albo mleka dla dziecka. A tam właśnie zbierano pieniądze, odzież i leki. Część tych darów pochodziła z Niemiec, Francji i innych zachodnich krajów. Ksiądz Jerzy naprawdę żył sprawami tych ludzi. Nie zapomniał o nikim. Odwiedzał nawet internowanych w więzieniach.

W zakładzie karnym w Białołęce spotkał go kiedyś ksiądz Jan Sikorski. Tak wspomina tę chwilę: „Ksiądz Popiełuszko zjawił się z całym naręczem różnych posłannictw. Pamiętam, że podszedł do mnie na korytarzu i zaczął wymieniać nazwiska ludzi, którym trzeba pomóc: dostarczyć lekarstwa albo ubrania. Widziałem, jak bardzo się o nich troszczy. Zaskoczyła mnie jego wielka troska o więźniów. I wcale nie o wielkich działaczy, którzy też tam wtedy byli, ale o zwykłego człowieka”.

Punkt pomocy powstał również na Żoliborzu w... mieszkaniu księdza Jerzego. Ludzie garnęli się tam o każdej porze, a on, jak zawsze wyczulony na wszelkie niedole, przejmował się ich losem i starał się pomóc. Częstował herbatą, kanapkami. „Zauważyłem, że nieraz siedzę w domu, chociaż mógłbym gdzieś wyjechać, bo mi szkoda, że może pod moją nieobecność ktoś będzie potrzebował pomocy” – notował później w swoich Zapiskach ksiądz Jerzy.

Ludzie siedzieli u niego od rana do nocy, a on wchodził, wychodził, siadał, z kimś rozmawiał z boku, spowiadał, parzył herbatę. Uśmiechnięty, zaaferowany, przemęczony. Troszczył się, by leków starczyło dla każdego. Wiedział, że w polskich aptekach nie wszystkie są dostępne. Sami lekarze dziwili się, jak udaje mu się zdobyć tak oryginalne medykamenty. A on sprowadzał je po prostu z Zachodu, głównie z Belgii. Ożywiał stare kontakty, nawiązywał nowe, bo potrzeby były ogromne, zwłaszcza jeśli chodziło o rodziny internowanych i uwięzionych.

Ksiądz Jerzy brał też udział w procesach sądowych, które wytaczano działaczom „Solidarności”. Uważał za oczywiste, że tam powinien się znaleźć. Scenariusz był zwykle podobny. Wchodził na salę rozpraw, siadał obok rodziny internowanego. Gdy prokurator odczytywał akt oskarżenia, on patrzył wtedy aresztowanym w oczy. Podtrzymywał ich w ten sposób na duchu. Wiedzieli, że nie są sami w tym doświadczeniu.

Buty jak relikwie

W stanie wojennym Popiełuszko niemal codziennie słyszał od ludzi, że potrzebują cukru, masła, środków higienicznych czy butów. I starał się sprostać ich oczekiwaniom. Sam rozładowywał transporty z darów zagranicznych i zanosił wszystko do swego pokoju. A potem rozdawał. Nie miał zwyczaju zostawiać czegoś dla siebie.

Kiedyś przyszedł duży transport z odzieżą francuską. Siostra Jana Płaska znalazła w nim wełniany sweter, który odłożyła dla księdza Jerzego. Ucieszyła się, gdy go przyjął. Jednak jej radość nie trwała długo, bo ksiądz potrzymał go jedynie przez kilka godzin, a potem ofiarował jednemu z mężczyzn. „Bardziej potrzebował niż ja” – tłumaczył siostrze. Słynął też z tego, że chodził w zniszczonych albo podartych butach, mimo że w każdym transporcie darów z zagranicy jedna para była przeznaczona dla niego. On jednak uparcie powtarzał, że są za duże albo za małe, za ciasne albo za luźne. Każdy pretekst był dobry, by komuś je oddać.

Przyszedł kiedyś do księdza Jerzego mężczyzna. Młody, zwolniony właśnie z miejsca internowania. Skarżył się, że nie ma butów na zimę. Ksiądz zdjął wtedy z nóg własne buty i oddał nieznajomemu. Tych butów ów mężczyzna nigdy nie włożył. Zdobył inne, a te od księdza Jerzego schował do szafy. Do dziś przechowuje je jak relikwie.

Przygotowując książkową biografię księdza Jerzego1, rozmawiałam z kilkudziesięcioma świadkami jego życia. Największe moje zdumienie wywołał fakt, że każdy z tych ludzi opowiadał o księdzu Popiełuszce tak, jakby był on tylko jego przyjacielem, osobą mu najbliższą, najbardziej oddaną. Na tym właśnie polegał fenomen księdza Jerzego: umiał kochać Boga przez ludzi, a ludzi przez Boga. I każdy człowiek czuł, że jest dla niego ważny. Jedyny na świecie.

Przypis:
1. Por. M. Kindziuk, Świadek prawdy. Życie i śmierć ks. Jerzego Popiełuszki, Częstochowa 2010.