Cnota odwagi

Życie Duchowe • ZIMA 29/2002
Fot. Robert Więcek SJ

W chwilach trudnych opanowuje mnie niekiedy lęk. Pod jego wpływem podejmuję czasami decyzje, które później oceniam jako małoduszne. Jak można nauczyć się odwagi, jeśli z natury jest się człowiekiem lękliwym?

Robiąc rachunek sumienia z „odwagi” należy z pewnością uwzględnić naturalne wyposażenie, z którym wchodzimy w życie. Doświadczenia okresu dzieciństwa i wczesnej młodości mają niewątpliwie wpływ na nasze postawy w życiu dorosłym. Nie bez znaczenia jest więc pytanie, w jakim klimacie wychowawczym wzrastaliśmy: odważnego stawiania czoła trudnościom czy też raczej lękliwego wycofywania się z nich. Rodzice nastawieni lękliwie do życia zarażają nieraz obawami i lękami swoje dzieci. Ciągłe mówienie o niebezpieczeństwach grożących w domu, w szkole, na podwórku czy na ulicy może sprawiać, że młody człowiek przyjmuje lękową postawę wobec życia.

I choć to naturalne wyposażenie wyniesione z domu rodzinnego odgrywa ważną rolę, to jednak nie determinuje ono postaw życiowych. Odwaga jest wyrazem siły moralnej, duchowej, stąd o odwadze człowieka decyduje jego wolność, zaangażowanie, twórczy wysiłek, wewnętrzna praca, ofiarność.

Prawdziwa odwaga jest cnotą, nawykiem stawiania czoła trudnościom życiowym. Ale cnota ta nie gwarantuje bynajmniej odważnego postępowania we wszystkich trudnych okolicznościach. Każda sytuacja wymaga od nas odrębnego zaangażowania, pracy wewnętrznej, wyboru i decyzji. Odwagi nie można zaplanować. Objawia się ona dopiero w konkretnych próbach życiowych.

Istotą odwagi nie są bynajmniej same szlachetne czyny, ale postawa serca, które oddane jest Bogu i ludziom. To w odważnym sercu rodzą się decyzje podejmowania odważnych czynów. Dla rozeznania naszej odwagi, należałoby postawić podstawowe pytanie: dla kogo żyjemy oraz komu poświęcamy nasze życie? Brak odwagi, czyli tchórzostwo, jest zawsze pewną formą egoistycznego zatrzymania swojego życia tylko dla siebie. Wycofujemy się lękliwie z sytuacji trudnych, kiedy nie chcemy, by to, co „nasze”, zostało w jakiejś formie naruszone. Może to być wygoda życiowa, posiadanie rzeczy materialnych, pozycja towarzyska, zdobyta kariera, zdrowie itp.

Postawa małoduszności rodzi się z zamknięcia we własnym życiu i z uznania go za jedyną i najwyższą wartość. Zachowanie swojego życia dla siebie staje się wtedy „najwyższym osiągnięciem”.

Odwaga zaś jest wyrazem dzielenia się własnym życiem z innymi. Człowiek odważny doświadcza, że poza jego własnym życiem (które w ludzkim wymiarze jest najwyższą wartością), istnieją znacznie większe wartości, dla których warto poświęcić życie.

Życie stawia nas nieraz w sytuacjach, które wymagają natychmiastowej decyzji, w których nie ma miejsca na wielkie zastanawianie się, deliberacje, wybory, rozważania za i przeciw. W takich chwilach cnota odwagi
– „przyzwyczajenie”, nawyk mężnego stawiania czoła trudnościom stanowi fundament życia moralnego każdego człowieka. Na cnocie odwagi oparte jest nie tylko życie poszczególnych ludzi, ale także całych społeczności i państw. („Cnota skarb wieczny; cnota klejnot drogi; cnota mój kompas; cnotę miłuj, bo tym państwa stoją” [Jan Kochanowski]).

Odwagi nie uczymy się poprzez jakiś sztuczny trening. Celowe stawianie się w sytuacji zagrażającej życiu tylko po to, aby udowodnić sobie własną odwagę, jest niemoralne. Człowiek nie ma prawa wystawiać swojego życia na ryzyko z błahych powodów. Odwagi uczymy się przede wszystkim poprzez nasze wybory moralne. Szkołą odwagi jest nasza ofiarność i szlachetność w małych, zwyczajnych, codziennych sprawach, które wymagają zmagania się z własną słabością, egoizmem, małodusznością, schlebianiem sobie.

Takie właśnie doświadczenie staje się podstawą odważnego zachowania w sytuacjach trudnych. Dzięki takiej postawie możemy udzielić pomocy ludziom będącym w potrzebie oraz dochować wierności Bogu w chwilach prześladowania i pokus.

Doświadczenie pokazuje, że odwaga jest cnotą ludzi pokornych. Subiektywne przekonanie o swojej wielkiej odwadze zwykle nie sprawdza się w sytuacjach rzeczywistego zagrożenia. Człowiek deklarujący, że jest gotów poświęcić życie dla innych, często zawodzi w sytuacjach próby. Jest on podobny do Piotra Apostoła, który zbyt lekkomyślnie deklaruje „odważne” pójście na śmierci razem z Mistrzem. Człowiek, który chwali się swoją odwagą, na ogół przecenia swoje siły.

Rzeczywistą odwagą częściej odznaczają się ludzie cisi, którzy skromnie myślą o sobie. Są bowiem świadomi nie tylko swojej kruchości moralnej i duchowej, ale także umieją dobrze ocenić sytuacje niebezpieczne, w jakich stawia ich życie.

Ludzie odważni są świadomi, że najgłębsze źródło ich nieustraszoności i męstwa w trudnych chwilach leży poza nimi. Nie chcą wykorzystywać swojej siły wewnętrznej, dla kreowania obrazu własnej wielkości, ale pragną świadczyć miłość ludziom będącym w trudnych sytuacjach i dochować wierności Bogu pośród pokus i prześladowań. Ludzie odważni dziwią się nieraz swojej postawie: skąd – będąc z natury tak lękliwymi
– nagle zdobyli się na tyle siły, by stawić czoła trudnościom? Odkrywają wtedy, że odwaga jest darem i łaską samego Boga. Dar odwagi – dar męstwa jest jednym z darów Ducha Świętego. Stąd też zdobywamy tę cnotę nie tylko poprzez pracę nad sobą, ale także poprzez codzienną modlitwę o łaskę odwagi, zarówno w małych codziennych trudnościach, jak też w wielkich, nadzwyczajnych zagrożeniach własnego życia czy też życia naszych bliźnich.

 

Dlaczego doświadczenie cierpienia i niepowodzenia jednych przyprawia o rozczarowanie i zgorzknienie, innych zaś uszlachetnia i czyni lepszymi? Co tak naprawdę o tym decyduje?

O tym, jakie owoce przynosi cierpienie, każdy człowiek decyduje we własnym sercu. Zewnętrzne okoliczności, chociaż bywają nieraz bardzo ważne, to jednak wobec wolności ludzkiego serca są zawsze wtórne. W chwilach powodzenia łatwo zapominamy o podstawowych prawdach naszego życia: o przemijaniu, naszej kruchości, o popełnionych grzechach, o ludziach cierpiących i ubogich. Nade wszystko zapominamy o Bogu, od którego pochodzi i do którego zmierza nasze życie. Cierpienie i niepowodzenia życiowe ukazują nam, że życie nie należy do nas.

Niepowodzenia, ludzkie zawody, fizyczny ból – wszystko to odsłania względność tych wartości, którym poświęcamy nieraz wszystkie nasze siły i całą energię. Cierpienia odzierają nas z tego, co samowolnie – nie licząc się z Bożymi prawami – uznaliśmy za najważniejszy sens i cel życia: ludzką miłość, zawodowe sukcesy, własne zdrowie, przyjaźń, posiadanie rzeczy materialnych, wygodę. Nasze nieszczęścia bywają jak wysoka fala, która niszczy zamki z piasku budowane na brzegu morskim. Niezależnie od tego, jak długo i z jaką pieczołowitością były one budowane – wszystkie zostają zmiecione w ten sam sposób.

Zderzenie pragnień, dążeń i wyobrażeń o życiu z bolesnymi doświadczeniami stawia każdego z nas przed wyborem między przyjęciem postawy buntu a pogodzeniem się, akceptacją swojej sytuacji.

W obliczu cierpienia możemy zbuntować się wewnętrznie i rozwijać w sobie przekonanie, że to, co nas spotyka, jest niesłuszne i niesprawiedliwe. Możemy pielęgnować poczucie krzywdy i opowiadać o tym wszem i wobec, a także poddawać się zazdrości oglądając cudze, udane (w naszym odczuciu) życie. Taka postawa niezgody, buntu, zazdrości powoduje, że stajemy się wewnętrznie zgorzkniali, zamknięci w sobie, pełni pretensji do ludzi i do Boga. Własnym nieszczęściem szafujemy wówczas na prawo i lewo, ogłaszając je wszystkim i hojnie się nim dzielimy. Gniew na siebie, Boga i ludzi deformuje nas i niszczy, i to nie tylko naszą duszę, psychikę, ale także i ciało. Niezadowolenie z życia i bunt łatwo odczytać z naszych zachmurzonych, smutnych, nieprzejrzystych i nieufnych twarzy. Cierpienie i niepowodzenie przeżywane w buncie staje się siłą niszczącą.

Kiedy natomiast w chwili cierpień i niepowodzeń życiowych rezygnujemy z buntu, jaki się w nas rodzi, wówczas stajemy się zdolni właściwie spojrzeć na nasze życie. Możemy rozeznać nasze błędne oczekiwania
od życia, fałszywy obraz Boga, bliźnich i samych siebie. Dopiero w bólu różnorakich niepowodzeń stajemy się gotowi uznać nasze własne grzechy, w szczególności pychę i niewiarę.

Oto zdumiewające świadectwo Aleksandra Sołżenicyna, który wiele lat spędził w sowieckich obozach zagłady. Powodem skazania go na osiem lat łagrów była korespondencja, którą w czasie II wojny światowej prowadził ze swoim przyjacielem. Tak wspomina Sołżenicyn duchowy przełom, którego doświadczył czekając w więziennym szpitalu na operację, bo lekarza chirurga zamknięto chwilowo w karcerze.

„Patrząc wstecz, ujrzałem, że przez całe swoje świadome życie nie rozumiałem ani siebie samego, ani swoich dążeń. Przez długi czas uważałem za ratunek dla siebie to, co właśnie było moją zgubą i wciąż ciągnęło mnie nie tam, gdzie iść powinienem, tylko w zupełnie odwrotnym kierunku. Podobnie jednak jak morze zbija z nóg niedoświadczonego pływaka, obala go i uderzeniami fal wyrzuca na brzeg – tak samo mnie dotkliwe ciosy nieszczęść wyrzucały na stały ląd. I tylko w ten sposób mogłem dotrzeć do tej drogi, której zawsze szukałem. Na swoim zgiętym, omal nie przetrąconym grzbiecie wyniosłem jednak z głębi więziennych lat świadomość tego, jak człowiek staje się zły, a jak dobry. Oszołomiony sukcesami odniesionymi w młodości, uważałem się za istotę niezdolną do omyłek i dlatego stałem się okrutny. Gdy dano mi w ręce władzę – i to w nadmiarze – stałem się mordercą i zadawałem ludziom gwałt. Nawet gdy czyniłem zło, byłem przekonany, że postępki moje są dobre i miałem na podorędziu bardzo logiczne dowody. Dopiero na zgniłej, więziennej słomie poczułem w sobie drgnienie dobra. Dopiero wtedy pojąłem, że linia oddzielająca zło od dobra przebiega nie między państwami, nie między klasami, nie między partiami, lecz przecina każde ludzkie serce nie omijając żadnego. Jest to linia ruchoma i z upływem lat jej bieg zmienia się w nas samych. Nawet w sercu omotanym przez zło linia ta odgradza maleńki przyczółek dobra. Nawet w najlepszym sercu – nie wykorzenione zło zachowuje swój kącik. Od tego czasu stała się jasna dla mnie zasadność wszystkich religii: walczą one z pierwiastkami zła w człowieku (w każdym człowieku). Nie sposób oczyścić świata z wszelkiego zła, ale można w każdym człowieku zmniejszyć obszar jego władania. Od tego czasu stał się także dla mnie jasny fałsz wszystkich rewolucji w dziejach. Niszczą one tylko współczesnych im nosicieli zła (a w ogólnym zamieszaniu – również nosicieli dobra) – samo zaś zło, jeszcze bujniej rozrosłe, biorą w spadku. (...) Poznaj samego siebie! Nic tak nie sprzyja przebudzeniu w nas zdolności do rozumienia innych, jak szarpiące duszę rozmyślania nad własnymi przestępstwami, błędami i przeoczeniami. (...) Oto dlaczego powracam do lat, gdy siedziałem za kratą, i powiadam, wprowadzając często w zdumienie ludzi, którzy mnie otaczają: bądź błogosławione więzienie. Błogosławione bądź więzienie za to, żeś było w moim życiu”.