Gdyby tu była moja mama...

Z Ludmiłą Ludwikowną Kosiewą, córką Polaków wywiezionych na Syberię, rozmawia Józef Augustyn SJ
Życie Duchowe • LATO 55/2008
Dział • Rozmowy duchowe
Fot. Józef Augustyn SJ

Kiedy rodzina Pani została wywieziona na Syberię?

Nie pamiętam dokładnie. Urodziłam się w 1935 roku, już w Nowosybirsku. Moi trzej starsi bracia przyszli na świat jeszcze na Wołyniu: w 1921 roku Edward, w 1924 Stefan i w 1927 Czesław. Moja rodzina została wywieziona na początku lat trzydziestych. Powód okazał się prosty: ojciec był oficerem wojska polskiego.

 

Czy pamięta Pani, by rodzice wspominali wywózkę?

Pamiętam tylko, że kiedy miałam dwa lata, przeprowadzano w naszym domu rewizję i w jej trakcie jeden z funkcjonariuszy służby bezpieczeństwa rozdeptał moją lalkę. Dostałam ją od babci, która mieszkała w Polsce i przysyłała nam paczki. Po rewizji matka schowała włosy tej lalki i dała mi je, kiedy byłam już starsza. W styczniu 1938 roku aresztowali ojca. Mama przeczuwała, że nie został wywieziony z miasta, ale zginął na miejscu, w Nowosybirsku. Po aresztowaniu taty mama musiała ciężko pracować, by utrzymać czworo dzieci. Zmarła w 1952 roku. Niestety, mało ją pamiętam. Zapamiętałam tylko, że dużo się modliła, bardzo ciężko pracowała i często chorowała.

Kiedy za Chruszczowa ojciec został zrehabilitowany, dostaliśmy po dwudziestu latach jego trzymiesięczną pensję. Przysłali nam pismo, że przyczyną śmierci ojca było jakieś schorzenie głowy. Za otrzymane pieniądze najstarszy brat kupił sobie rower, a ja materiał na sukienkę. Za Jelcyna miała miejsce kolejna rehabilitacja. Otrzymaliśmy pismo informujące nas, że ojciec został aresztowany w styczniu 1938 roku i rozstrzelany dwa miesiące później w Nowosybirsku. Intuicja mamy potwierdziła się. Dostałam też zaświadczenie, że jestem córką represjonowanego. Przyznano mi z tego tytułu kilka ulg: pięćdziesięcioprocentową ulgę w opłatach za mieszkanie, energię, wodę i ogrzewanie, a także prawo do bezpłatnych przejazdów komunikacją miejską oraz dodatek do emerytury w wysokości dziewięćdziesięciu ośmiu rubli [równowartość około dziesięciu złotych].

 

Czy nie było to dla Pani upokarzające?

I z tego się cieszyłam. Jest rzeczą niemożliwą utrzymać się z renty, jaką się dostaje. Mimo wszystko opłaty za mieszkanie są wysokie. Na wyżywienie zostaje mi - jak obliczyłam - około dziesięciu złotych. To bardzo mało, skoro jeden kilogram mięsa czy wędliny kosztuje piętnaście złotych. W Nowosybirsku wielu ludzi na emeryturze musi pracować, aby móc przeżyć. Ja sama, dzięki siostrom elżbietankom, u których pracuję w domu dziecka, nieźle sobie radzę.

Kiedyś nocna niańka odeszła z pracy bez uprzedzenia, zostawiając dzieci bez opieki. Wtedy siostry zadzwoniły do mnie, żebym przyszła na nocny dyżur. I tak chodzę już od ośmiu lat, chociaż w jedną stronę muszę jechać nawet półtorej godziny. Ale to nic. Dzięki tej pracy mogę kupić sobie mięso. Stać mnie, żeby opłacić mieszkanie nawet za miesiąc z góry. W pracy pilnuję, żeby jakieś dziecko się nie udusiło podczas snu; zakręcam cieknące krany, kiedy dzieciak wstanie w nocy napić się wody i zapomni zakręcić kurek; gaszę światło. Robię to, co robi niańka.

 

Jak sobie radziliście po aresztowaniu ojca? Polska rodzina rzucona w głąb obcego kraju...

Babcia mieszkająca w Polsce chciała, żebyśmy wrócili. Tęskniła za moją mamą i płakała. Cała rodzina mamy z Polski chciała, żebyśmy wrócili. Dwa, może trzy razy przysłali zaproszenia do Polski i pieniądze na podróż, ale nie wypuszczono nas ze Związku Radzieckiego. Dlaczego? Nie wiem. Dopełniliśmy wszystkich formalności. Pozwolenie na wyjazd dostała tylko matka i ja. Braci nie chciano wypuścić. Miałam wówczas trzynaście lat, bracia byli już dorośli.

 

Mówi Pani bardzo spokojnie, z dystansem o tak dramatycznej przeszłości... Czy jednak wywiezienie do Rosji radzieckiej, rozstrzelanie ojca, katowanie psychiczne całej rodziny nie zostawiło jakiegoś uczucia żalu?

Gdyby ojciec rozmawiał z moim bratem Edwardem... Edzik przez całe życie nie mógł o tych sprawach spokojnie rozmawiać: o komunizmie, o Stalinie, o zamordowaniu ojca. Stale podkreślał z naciskiem, że na wojnie zginęło mniej ludzi z naszej ulicy, niż zostało rozstrzelanych w latach 1937-1938. Zbierał wszystkie publikacje na temat represji. O niczym innym nie dało się z nim rozmawiać.

Oczywiście, zdawałam sobie sprawę z ogromu krzywdy. Przede wszystkim bardzo cierpiała nasza mama. Byłam wtedy jeszcze za młoda, aby to rozumieć. Na Ukrainie, w Zapadyncach, obecnie w obwodzie chmielnickim, rodzice zostawili piękny dom i ziemię. Podczas wojny Niemcy urządzili sobie w nim komendanturę. Pisali mi o tym znajomi. W Nowosybirsku było nam niewiarygodnie ciężko. Moi bracia też wiele wycierpieli. W 1944 roku zmarł mój średni brat Stefan. Ja byłam najmłodsza, więc cierpiałam nieco mniej. Mnie życie oszczędziło.

Mama nienawidziła Stalina. Rozpaczała, ale skarżyła się tylko przed swoimi dziećmi. Po aresztowaniu ojca zmuszono ją do rozwodu z mężem. Tylko dzięki temu nie wyrzucono nas na ulicę z ziemianki, w której wtedy mieszkaliśmy. Żona i dzieci miały obowiązek wyrzec się aresztowanego męża i ojca. Nie mieliśmy od ojca żadnych wiadomości, a mama nie mogła się dopytywać. Było to niebezpieczne. Bała się o siebie i dzieci. Nie mieliśmy łatwego życia. Od piątej klasy opierałam mamę i braci, a pranie w tamtych czasach to nie to, co teraz... Czasami bywaliśmy głodni. Mama pracowała w archiwum. Kiedyś zdarzyła się w pracy awaria kanalizacji. Żeby dorobić, zatrudniła się przy wymianie rur w piwnicach. Dostała za to jakieś śmieszne pieniądze.

Pod koniec życia mama miała pierwszą grupę inwalidzką. W archiwum domowym przechowuję dokument mówiący, że otrzymywała dwieście sześćdziesiąt rubli renty. Po jej śmierci, jako sierota, dostawałam połowę tej kwoty. Bracia jednak nie oddali mnie do domu dziecka, ale opiekowali się mną. I tak żyliśmy sobie razem, klepiąc biedę. Później bracia odeszli z domu, założyli swoje rodziny.

W 1961 roku po raz pierwszy przyjechał do nas z Warszawy kuzyn. Pamiętam, że bał się wszystkiego, ciągle się wokół siebie rozglądał. Bardzo mnie to wówczas śmieszyło, ale wtedy niewiele rozumiałam. Jego ojciec był przekonany, że już nigdy nie zobaczy swojego syna. Na szczęście wszystko dobrze się skończyło. Po raz drugi odwiedził nas w 1975 roku razem z kilkoma innymi członkami rodziny. Nasi polscy krewni nigdy o nas nie zapomnieli. Wuj bardzo chciał, żebym przyjechała do Polski jeszcze w 1957 roku. Przysłał zaproszenie i pieniądze, ale nie pojechałam. Byłam już wtedy mężatką, spodziewałam się dziecka. Bałam się jechać. Nie chciałam też być dla nikogo ciężarem. Tak więc nawet nie starałam się załatwiać formalności.

 

Wyszła Pani za mąż za Polaka?

Nie, za Rosjanina. Ale w paszporcie, który otrzymałam w wieku szesnastu lat, miałam wpisaną narodowość polską. Nigdy nie bałam się przyznawać do swojej narodowości i nigdy nie miałam z tego tytułu kłopotów. Być może również dlatego, że miałam już dokumenty o rehabilitacji ojca. W 1972 roku zatrudniłam się w sektorze wojskowym i pracowałam tam do 1995 roku. To były czasy komunistyczne, bardzo dużo widziałam...

Byłam oktiabrystką, pionierką, komsomołką. Dużo pracowałam, byłam aktywna zawodowo. Ludzie dobrze mnie traktowali. Dziwiły mnie te pochwały, bo zawsze uważałam, że należy po prostu solidnie pracować. Szanowano mnie w pracy. Do tej pory utrzymuję kontakty z dawnymi współpracownikami. To ogromnie miłe, że nie zapominają o mnie, chociaż już od ponad dziesięciu lat nie pracuję w wojsku. Otrzymałam wiele nagród państwowych, wśród nich są dwie przyznane przez Prezydium Rady Najwyższej Związku Radzieckiego. Przyznano mi też tytuł weterana pracy za czterdziestoletni staż. Obecnie to już czterdziesty ósmy rok pracy. Mam też pewne zniżki związane z wysługą lat, ale i tak na emeryturze muszę dalej pracować, by związać koniec z końcem.

 

Czy upadek komunizmu był dla Pani zaskoczeniem?

Kiedy pracowałam, zawsze bardzo mi ciążyły zajęcia polityczne. Musieliśmy stawić się do pracy godzinę wcześniej. Co miesiąc mieliśmy wykłady. Tymczasem wszyscy zdawaliśmy sobie sprawę, że panuje straszny bałagan, że to wszystko jest nieuczciwe, nieprawdziwe, fikcyjne. W praktyce żyliśmy na kartki i talony. Pewien znajomy profesora z Instytutu przychodził do mnie do sklepu od strony zagraconego zaplecza, by dostać kiełbasę czy masło. Było mi strasznie przykro. Taki wykształcony człowiek, nauczyciel akademicki, prorektor do spraw nauki, a żył w takim poniżeniu.

Nie spodziewałam się upadku komunizm. Zdawało się, że będzie się trzymał mocno. Stało się to, co niewyobrażalne. Oby szło ku lepszemu, zobaczymy, jak będzie...

 

Czy była Pani kiedyś w Polsce?

Wielokrotnie. Pierwszy raz odwiedziłam polską rodzinę w 1976 roku, drugi raz w 1979. W latach siedemdziesiątych trudno było otrzymać pozwolenie na wyjazd, ale udało się. Trzeba było najpierw uzyskać opinię z miejsca zatrudnienia, zgodę z wydziału wojskowego, następnie złożyć wszystkie dokumenty na milicji i czekać na decyzję. Potem wyjeżdżałam jeszcze wielokrotnie do Polski i zawsze utrzymywałam kontakt z polską rodziną mojej matki.

Teraz, gdy przyjeżdżam do nich w odwiedziny, sprzeczam się z nimi o komunizm. Moja kuzynka opowiadała mi, że po odejściu komunistów nikt w Polsce nie chce się uczyć rosyjskiego. Uczycie się wszystkich języków, poza rosyjskim. Wiem, że między Polakami a Rosjanami narosło mnóstwo krzywd od epoki Iwana Groźnego. Rozumiem, że Polakom trudno o pokojowe nastawienie i lojalność w stosunku do Rosji. Coś trzeba zapomnieć, coś wybaczyć, a o czymś pamiętać. Człowiek jest tak skonstruowany, że nie może wszystkiego, ot tak, wyjąć sobie z głowy i wstawić czegoś innego. Na szczęście dziś już inaczej uczy się historii.

 

Wspomniała Pani, że mama dużo się modliła.

Była bardzo religijna, głęboko wierząca, może nawet trochę fanatycznie. Kiedyś przyjechała do nas krewna, baptystka, Polka, też zesłana na Syberię. Ponieważ nie było dla niej miejsca do spania, spała u nas na podłodze. Mama strasznie ją ganiła za zmianę wyznania. Nie mogła tego pojąć. Mama była bardzo zasadnicza. Zależało jej, byśmy wyrośli na przyzwoitych ludzi. Przypominam sobie mamę, jak siedzi na łóżku i modli się: "Matko Boska, czemu mnie nie zabierzesz do siebie? Czemu nie ześlesz mi śmierci?". Bardzo cierpiała, chorowała na serce, astmę, gruźlicę. Źle się odżywiała. Cóż to było dwieście sześćdziesiąt rubli na utrzymanie całej rodziny?

Mama była pobożna, mimo to nie wychowywała nas religijnie, nie nauczyła nas modlitwy. Bała się. Po śmierci ojca miała bardzo ciężkie życie. Była jakąś fatalistką. Nie zostawiła nam po sobie na pamiątkę żadnego świętego obrazka, książeczki do nabożeństwa... Wszystkie te rzeczy kazała sobie włożyć do trumny. Powiedziała: "Dzieci, wam to niepotrzebne. Wiary już nie ma, a w życiu może być różnie. Pochowajcie te rzeczy razem ze mną". Uważała, że jesteśmy niewierzący i że wiara już nigdy nie powróci. Moi starsi bracia zostali ochrzczeni jeszcze na Ukrainie, na Wołyniu, ja już nie.

Edward, mój najstarszy brat, jak tylko w Nowosybirsku otwarto kościół katolicki, zaczął chodzić na nabożeństwa. Najmłodszy brat Czesław pierwszy raz był w kościele w 1999 roku, na Mszy świętej za świętej pamięci naszą mamę, w czterdziestą siódmą rocznicę śmierci. Po wizycie mojej kuzynki w 1995 roku i ja zaczęłam chodzić razem z bratem Edwardem na Msze. Kiedy po tak wielu latach pierwszy raz poszłam do kościoła, rozpłakałam się jak dziecko: "Mój Boże, gdyby teraz była tu ze mną moja mama i zobaczyła to wszystko na własne oczy". Chodziłam na nabożeństwa, ale nie przyjmowałam Komunii świętej. Nie byłam przecież ochrzczona. Wszystko to, co działo się w kościele, chłonęłam całą duszą, ale mimo wszystko długo nie mogłam zdecydować się na chrzest.

 

Czy przekonanie Pani matki, że wiara nie wróci, było powszechne?

Tak, wszyscy uważali, że wiara już nigdy nie wróci. W Nowosybirsku były dwie cerkwie. Sobór Wniebowstąpienia przy ulicy Radzieckiej, a druga znajdowała się niedaleko naszego domu. Ponieważ drugiej cerkwi ludzie nie pilnowali, pewnej nocy została zrównana z ziemią za pomocą buldożera. Było to około 1955 roku. W 1958 roku zdarzyło się, że do tej jednej otwartej cerkwi zakradli się jacyś chłopcy, niby po gołębie... Sprawa była niejasna. Stróż wystrzelił z broni i zabił jednego z nich. Wykorzystano ten wypadek przeciwko Kościołowi. W prasie wrzało. Domagano się likwidacji tej jednej otwartej cerkwi. Stróż dostał wysoki wyrok - dziesięć lat więzienia.

 

Pani przyjęła jednak chrzest...

W 1999 roku w wieku sześćdziesięciu czterech lat. Bardzo w tym pomogły mi siostry elżbietanki. Po moim chrzcie razem z braćmi zamówiliśmy Mszę za mamę, którą odprawił nasz biskup Josif Verth. Było wspaniale. Bracia bardzo się wzruszyli. Po Mszy pojechaliśmy na jej grób. Często odwiedzamy grób mamy. Mój syn zrobił babci nowy pomnik. Grobu ojca nie znamy.

 

Jak to się stało, że podjęła Pani decyzję o chrzcie po tylu latach?

Stopniowo, sam Pan Bóg mnie poprowadził. Od mojego pierwszego pójścia do kościoła, przez pięć, sześć lat chodziłam na nabożeństwa, aż w końcu powiedziałam sobie: "No, Lusiu, trzeba już wreszcie powiesić krzyżyk". Z wielkim trudem uczyłam się modlitwy, spowiadania się. Wciąż jeszcze trudno mi się spowiadać, nie u każdego księdza mogę to zrobić. Biskup nawet zwracał mi uwagę: "Nieważne, jaki ksiądz cię spowiada. Ważne, że to ty się spowiadasz". Nie jestem jednak w stanie spowiadać się u młodego księdza, nie wiem dlaczego. Odczuwam jakiś niepokój, przymus. Łatwiej u starszego kapłana. Nie spowiadam się też często. Wstyd się przyznać, ale tylko z okazji wielkich świąt: na Wielkanoc, Boże Narodzenie albo gdy wybieram się w podróż do Polski. Kiedy jadę gdzieś późną porą lub gdy na ulicy są jacyś podejrzani ludzie, zaraz odmawiam modlitwę, ale gdy siedzę sobie w domu i jest mi dobrze, to już nie jestem taka gorliwa...

Siostry dały mi modlitewnik wydany w Kazachstanie. Czytam więc sobie modlitwy na każdy dzień. Niestety, ciągle nie umiem się modlić. Moi krewni w Polsce rzadko chodzą do kościoła. Spytałam kiedyś jedną moją kuzynkę: "Dlaczego nie chodzisz w każdą niedzielę na Mszę?". A ona na to, że z powodu zachowania księży. W czasach "Solidarności" Kościół zachowywał się dobrze, więc chodziła. Teraz Kościół miesza się do polityki, więc nie chodzi. Ale na Wielkanoc niosą w koszyczku pokarmy do poświęcenia.

Ja często chodzę do kościoła. Przykro mi, gdy nie mogę pójść na Mszę świętą. Nieraz jednak jestem zbyt zmęczona, źle się czuję. Gdy człowiek ma ponad siedemdziesiąt lat i dyżuruje przez dwie noce, ciężko mu czasem iść na Mszę. W niedzielę chodzę na Mszę świętą o godzinie dziewiątej sprawowanej w języku polskim. Kościół jest zawsze pełen, przychodzi sporo młodych osób. Zachęcam moją wnuczkę, Ritę, która jest w dziesiątej klasie, żeby chodziła do kościoła. Została ochrzczona w cerkwi prawosławnej. Dużo się uczy, jest pracowita. Ale na wszystkie ważne decyzje potrzeba przecież czasu i cierpliwości...

 

Od dziesięciu lat należy Pani do Stowarzyszenia św. Elżbiety dla osób świeckich.

Tak mało jeszcze wiem. Owszem, nauczyłam się Ojcze nasz, Zdrowaś Mario, Dekalogu, prawd wiary i jak się spowiadać. Ale chciałam dowiedzieć się czegoś więcej o Jezusie, Apostołach, jak rodziło się chrześcijaństwo. Niedawno byłam w Rzymie. Uczestniczyliśmy w dwóch Mszach świętych odprawianych przez Ojca świętego Benedykta XVI. Jedna była 1 listopada w Watykanie. Już o wpół do siódmej rano siedzieliśmy w pierwszym rzędzie na placu przed Bazyliką. Potem Papież pojawił się w swoim oknie i pozdrawiał bardzo wiele narodowości, między innymi Ukraińców. Ale Rosjan nie wymienił. Modliliśmy się przy grobie Ojca świętego Jana Pawła II. Mam pamiątkowe zdjęcia. Było to jak sen, wstawaliśmy o piątej rano i wszędzie szybko, szybko... Na starość, mój Boży, taki prezent otrzymałam. Nawet o tym nie marzyłam.

 

Tłumaczyła Anna Wesołowska