Jakie są blaski i cienie bycia przełożonym jezuitów?
Powiem krótko: jezuitami rządzi się trudno i chyba zawsze tak było.
Jezuicka strategia nie pomaga?
W czasach mojego nowicjatu nie było takiego planowania jak dziś. Prowincjał ze swoją konsultą układał dyspozycje dla poszczególnych jezuitów na dany rok, a przełożony konkretnej wspólnoty przywoził je w zalakowanej kopercie. Odczytywało się je na początku obiadu w uroczystość św. Ignacego Loyoli. Robił to ktoś, kto znał łacinę i umiał rozwinąć wszystkie użyte tam skróty. Jako nowicjusz niewiele z tego rozumiałem (łaciny zacząłem się uczyć dopiero w zakonie), ale wszystko wyjaśniał nam potem magister nowicjatu. Można to było odbierać jako zbyt autorytarne, ale jeśli ktoś miał jakieś propozycje, mógł je wcześniej zgłosić prowincjałowi. Podam przykłady z własnego życia.
Kiedy w Poznaniu kończyłem korespondencyjnie liceum i zdawałem maturę, zaczęli brać jezuitów do wojska. Już na kilka miesięcy przed dyspozycjami byłem na komisji i dostałem najwyższą kategorię. Wtedy oznaczało to albo marynarkę wojenną, albo komandosów, czyli trzy lata służby, zamiast dwóch. Prowincjałem był wówczas ojciec Stanisław Wawryn. Napisałem do niego list, że szkoda mi czasu na ganianie po poligonie i czy nie lepiej by było, gdybym zaczął jakieś studia, a on się zgodził i zacząłem studia polonistyczne. Był elastyczny. Potem mi nawet powiedział, że dobrze mu zasugerowałem.
Z kolei gdy kończyłem polonistykę, prowincjałem był ojciec Stefan Dzierżek. Powiedziałem mu: ojcze prowincjale, przed wojną była taka tradycja, że dwóch jezuitów z prowincji warszawskiej studiowało filozofię we Francji, to może by mnie ojciec wysłał na takie studia. I on też się zgodził. To były lata sześćdziesiąte. Zaproszenie załatwił mi ojciec Jan Maria Szymusiak, który miał kontakty we Francji. Studia filozoficzne ukończyłem, mimo że komunistyczna władza chciała, żebym do Polski wrócił już po roku.
Na moje sugestie był też otwarty ojciec generał Peter Hans Kolvenbach. Kiedy w 2000 roku odmówiono mi rosyjskiej wizy, generał wysłał mnie do Strasburga. Tam parę lat popracowałem w Katolickim Biurze Informacji i Inicjatyw Europejskich (OCIPE). Ale to nie były już lata osiemdziesiąte i nie do końca widziałem sens działalności tego biura. W tym czasie praktycznie wszystkie kraje mogły już same nawiązywać bezpośrednie kontakty z Unią Europejską czy Radą Europy. Napisałem więc to w liście do generała, prosząc o zgodę na powrót do Polski. Ojciec Kolvenbach przyjął moje argumenty i 2004 roku wróciłem do Polski.
Dziś planowanie odbywa się w kurii. Biorą w nim udział prowincjałowie i doradcy generała. Późniejsza konsultacja niczego nie zmienia, bo decyzje są już podjęte. Chodzi o to, czy i jak będą one realizowane.
Jakie w związku z tym widzi Ojciec zagrożenia chociażby w realizacji przekazanych nam przez ojca generała Preferencji Apostolskich na lata 2019–2029?
Te preferencje są bardzo ogólne, podobnie jak wszystkie poprzednie. W założeniu każdy z prowincjałów ma je dostosowywać do miejscowych warunków. Dziś mówi się też dużo o inkulturacji. Bardzo dobrze, ale najpierw trzeba odpowiedzieć sobie na pytanie, co to jest inkulturacja i gdzie się sprawdzi. Ojciec Pedro Arrupe (generał Towarzystwa Jezusowego w latach 1965–1983) rozumiał ją bardzo głęboko. Zakorzeniał ją wręcz z Inkarnacją Jezusa w człowieka. Nawiązywał zatem do głębokiego doświadczenia św. Ignacego. Jezus utożsamił się z człowiekiem w jego ziemskiej rzeczywistości. „Inkulturował się”. Inkulturacja zatem nie jest tylko jakąś strategią czy taktyką.
W 1992 roku wyjechałem do Rosji, bo w tym czasie, po upadku komunizmu, jezuici zaczęli starania, by odbudować tam struktury Towarzystwa Jezusowego. Wiele osób otwartych na katolicyzm, świeckich i duchownych, mówiło o mnie: dobrze, że go tu przysłano, bo on jest za inkulturacją, więc katolicyzm w Rosji ma większe szanse na pozytywne przyjęcie. Ale to się nie sprawdziło. Bo wielu Rosjan rzeczywiście było otwartych, ale gros z nich było przeciw, łącznie z Patriarchatem. Mimo że ustaliliśmy z ojcem generałem Kolvenbachem, że o wszystkich naszych działaniach w Rosji będziemy informować Patriarchat.
Nieraz więc po prostu się nie udaje. Bywa, że jezuita wyjdzie z jakąś propozycją, jego bezpośredni przełożony przekaże ją do prowincjała, ale co on z tym zrobi, to już inna sprawa.
To okazja do ćwiczenia się w cnocie posłuszeństwa zakonnego… Czy ona nie ułatwia kierowania jezuitami?
Powiem tak: jeśli ktoś zgłosił swoje „preferencje”, to zawsze jako prowincjał starałem się brać je pod uwagę i przydzielić pracę zgodnie z nimi. Ale zdarzało się, że pytałem jakiegoś jezuitę, gdzie by chciał pracować, on się krygował, konkretnie nic nie mówił, a potem, jak sam do czegoś go przydzieliłem, miał pretensje… Dlatego kiedy wyjechałem do Rosji, prosiłem generała, żeby przysyłał mi tam ludzi naprawdę zdecydowanych, a nie takich, z którymi nie wiadomo było, co robić. W Rosji była bardzo wymagająca praca, na początku nie najlepsze warunki. Dlatego ojciec generał chętnych na wyjazd do Rosji odsyłał do mnie, a ja zaczynałem wymieniać z nimi listy; takie były wówczas możliwości. Wielu z tych, którzy się zgłosili, wyjechało do Rosji, ale nie wszyscy.
Natomiast podkreśliłbym tu raczej „cnotę” dyspozycyjności jezuitów i otwarcie na propozycje przełożonych. Tę cnotę sam staram się pielęgnować. Zanim zostałem prowincjałem, byłem redaktorem naczelnym „Przeglądu Powszechnego” (wydawanie pisma wznowiono w 1982 roku po blisko trzydziestu latach przerwy). Więc z jednej strony tyle co otwarty „Przegląd”, a z drugiej mam zostać prowincjałem… Coś tu nie gra… Wtedy usłyszałem, że nieraz łatwiej znaleźć naczelnego niż prowincjała. Efekt był taki, że w dzień pracowałem jako prowincjał, a nocą czytałem artykuły do „Przeglądu”.
Podobnie nigdy nie myślałem o pracy w Rosji. Po prowincjalstwie chciałem wyjechać na Bliski Wschód. Ale ojciec Kolvenbach zapytał mnie, czy tym „Bliskim Wschodem” nie mogłaby być dla mnie właśnie Rosja. Pamiętam, że kiedy powiedziałem swojej siostrze o tym wyjeździe, usłyszałem: zabijesz matkę. Układałem sobie w głowie, jak mam to mamie powiedzieć. Pomyślałem, że odwołam się do historii naszej rodziny. Wielu krewnych, głównie ze strony ojca, walczyło w Rosji w czasie pierwszej i drugiej wojny światowej, więc byli tam niejako z przymusu, a ja pojadę z wyboru, jako wolny człowiek. Tak to mamie przedstawiłem, a ona popatrzyła na mnie i powiedziała: wybrałeś sobie takie życie, to jedź. Tyle…
Starałem się więc być zawsze dyspozycyjny, bo o władzę nigdy nie zabiegałem. Zresztą co to za władza w zakonie…
Co Ojciec ma na myśli?
To żadna władza. Oczywiście zarządza się, ale dla mnie polegało to przede wszystkim na osobistym kontakcie i rozmowach w czasie wizytacji. To daje możliwość poznania kogoś, pod warunkiem że rozmówca otworzy się i będzie mówił o swoich rzeczywistych problemach czy osiągnięciach. Dziś trochę mi tego brakuje. Ja jestem już starszym człowiekiem i trudno mi robić jakieś wielkie plany na przyszłość, oprócz tego, żeby nie umrzeć z własnego zaniedbania, ale zawsze można coś zmienić, coś zmodyfikować. Brakuje mi takiej weryfikacji, bo nieraz dyspozycje swoją drogą, a rzeczywistość swoją. I potem mamy jezuitów oddelegowanych do różnych prac, których nie ujmuje się w dyspozycjach. Ktoś z boku może nie wiedzieć, czym on tak naprawdę się zajmuje i może niesłusznie podejrzewać, że to zwyczajne bumelowanie.
Wydaje mi się, że być może stary system był ciasny, ale jasny. Teraz może jest on rozszerzony, ale nieraz przez to zagmatwany i niejasny. Bo nie wszystko, co mieści się w kategorii „szerszy”, jest dostosowane do konkretnej sytuacji. Poza tym mamy wiele „przepisów”, i mówię tu nie tylko o życiu zakonnym, które idą nam na rękę, ułatwiają życie, tyle że potem takiego ułatwienia szukamy zawsze i wszędzie, a to robi się niebezpieczne. Uczciwość i przyzwoitość jest obowiązkiem każdego człowieka i każdej instytucji.
Podam przykład niewymyślony: pisanie artykułów naukowych. Mam nieraz wrażenie, że czytam ciągle te same teksty, tylko trochę zmienione i z nowym tytułem. Według mnie to nie fair. Tymczasem jest państwowy przepis, który mówi, że jedynie 30 procent artykułu ma być nowe, więc autorzy i naukowcy zobligowani do napisania czegoś nowego korzystają z tego. Korzystają też jezuici i ja nie mogę tego kwestionować, chociaż mi się to nie podoba. Ale przełożony może.
Chciałbym jeszcze wrócić do Ojca pracy w Rosji. Jaką strategię tam przyjęliście, wznawiając jezuickie duszpasterstwo po ponad stu siedemdziesięciu latach oficjalnej nieobecności Towarzystwa Jezusowego w Rosji?
Staraliśmy się przede wszystkim dostosować do postsowieckich warunków. Możliwości były skromne. Ludzie nie byli przyzwyczajeni do hojności na rzecz Kościoła, raczej czegoś od Kościoła oczekiwali. Więc trzeba było we własnym zakresie organizować środki na działalność, chociażby na zakup budynków. Najczęściej z pomocą przychodziła nasza rzymska Kuria, ale nie tylko.
Innym przejawem tego „dostosowywania” była praca w parafiach, które powierzono jezuitom. Na początku nie zmienialiśmy w nich stylu duszpasterzowania, dzięki któremu w tych parafiach udało się zachować „ciągłość wiary”. Naszymi parafianami byli przede wszystkim potomkowie polskich zesłańców i nadwołżańskich Niemców. Ci ludzie trwali przy swojej wierze, ale do kościoła przychodziły najczęściej starsze osoby. Młodzież się nie garnęła, a jak przychodziła, to babcie chciały, żeby modliła się tak jak one. A młodzi chcieli modlić się inaczej. Mieli zresztą porównanie z duszpasterstwem Kościołów protestanckich i wspólnot pentekostalnych: tam „wiele się działo”, no i rozdawali ludziom pieniądze…
Czy w planowaniu duszpasterstwa w postsowieckiej Rosji pojawiała się myśl o pomocy Rosjanom w budowaniu nowych elit? W przeszłości w swoich szkołach jezuici kształcili elity i mieli „swoich” ludzi chociażby na dworach królewskich.
Wpływ jezuitów na europejskie dwory rzeczywiście był duży do czasu kasaty zakonu. Po niej jezuici mogli zostać na terenach przyłączonych do Rosji po pierwszym rozbiorze Polski. Caryca Katarzyna nie odczytała brewe Klemensa XIV znoszącego zakon jezuitów, więc na jej ziemiach nie obowiązywało. Katarzyna powierzyła jezuitom szkolnictwo na Białorusi i dopiero w 1820 roku car Aleksander II ich wyrzucił. Podobnie król pruski Fryderyk II, dopóki nie wychował sobie profesorów na prowadzonym przez jezuitów Uniwersytecie Wrocławskim, też nie skasował u siebie Towarzystwa Jezusowego. Jezuici rzeczywiście oddziaływali na elity, nie tylko zresztą na dwory królewskie, ale także na możnowładców, sejmy, sejmiki…
Gdy po upadku Związku Radzieckiego Towarzystwo Jezusowe wznowiło swoją działalność w Rosji, nie odrzucaliśmy współpracy z elitami intelektualnymi. Często zapraszano mnie na różne spotkania, przeprowadzano ze mną wywiady… W niektórych środowiskach intelektualnych elit moskiewskich panowało przekonanie, że nadszedł dobry czas, by w Rosji mógł zakorzenić się katolicyzm. Ja jednak podkreślałem, że Rosja zawsze będzie w większości prawosławna, ale wolność religijna polega na prawie wyboru i na harmonijnym współdziałaniu z Kościołem prawosławnym.
Jezuici w Rosji podejmowali też dialog z ateizmem, o którym już w połowie lat sześćdziesiątych XX wieku mówił Paweł VI.
Indywidualnie tak. Chociażby Jean-Yves Calvez, jeden z asystentów ojca Pedro Arrupe. Podobnie jezuita z Wiednia ojciec Gustaw A. Wetter i mój dziekan Wolnego Wydziału Filozoficznego Towarzystwa Jezusowego w Chantilly, ojciec Jacques Sommet. Oni jeździli do Moskwy jeszcze przed upadkiem Związku Radzieckiego i spotykali się w różnych środowiskach marksistowskich, oczywiście tych, które ich przyjmowały, a przyjmowały ich raczej osoby indywidualne. I zdarzało się, że ci niewierzący marksiści się nawracali.
Po upadku komunizmu ojciec Calvez parę razy był jeszcze w Moskwie i razem z rosyjską Akademią Nauk organizowaliśmy dyskusje na temat nie tyle komunizmu, ile marksizmu. Zresztą wielu marksizmu uczyło się z jego książki La Pensée de Karl Marx („Myśl Karola Marksa”). Taki dialog prowadził też jezuita François Euvé, obecny redaktor naczelny francuskiego pisma teologicznego „Études”. Mieszkałem z nim w Moskwie w pierwszym kupionym przez zakon mieszkaniu. François chodził do swoich różnych moskiewskich znajomych i rozmawiał. Zazwyczaj przy suto zastawionych stołach: bo albo gospodarze zdobyli coś „spod lady”, albo nasi za dziesięć dolarów kupowali jakieś „wiktuały” w rosyjskich „Peweksach”. I jedni byli zadowoleni, i drudzy… Mówiłem mu: François, czasy się zmieniły, dziś trzeba raczej uczyć, a nie chodzić „po kominkach”.
Takie rozmowy mogły się odbyć jedynie w gronie marksistów. Dialogu z nimi chciał też wspomniany ojciec Arrupe, który liczył na ewolucję marksizmu. Nikt natomiast nie miał złudzeń co do ewoluowania komunizmu, bo to była czysta ideologia odrzucająca społeczeństwo. Poza tym te spotkania na pewno były ważne i cenne, ale moim zdaniem ważniejsza jest edukacja. Dlatego razem z ojcem Euvé uczyliśmy w Moskwie w założonym przez diecezjalnego wówczas księdza (dziś biskupa emeryta) Tadeusza Pikusa Kolegium Teologii Katolickiej pw. św. Tomasza z Akwinu. Obecnie jest to jezuicki Instytut św. Tomasza z Akwinu i nadal jest on prowadzony przez jezuitów.
Jezuici składają ślub dotyczący nieprzyjmowania zaszczytów i godności kościelnych, na przykład biskupstwa, ponieważ przyjmując je, wiązaliby się z Kościołem lokalnym. Ale z drugiej strony jako biskupi mogliby dla tego Kościoła więcej pracować. Zdaniem Ojca taki ślub pomaga w realizowaniu jezuickiej strategii? Wśród jezuitów w Rosji zdarzali się biskupi…
Ojciec Kolvenbach powiedział mi kiedyś: nie znam jezuity, który został biskupem, a który by tego nie chciał… W przeszłości, jeśli generał dowiedział się, że jakiś jezuita zabiega o stanowiska i zaszczyty w Kościele w ogóle czy o stanowisko przełożonego w zakonie, był ganiony przez przełożonych z generałem włącznie. Dziś niektórzy podkładają głowę pod mitrę, podkładają, bez dwóch zdań. I bywają zawiedzeni, że im się to nie udaje…
…ale w Polsce żaden jezuita nie został biskupem…
Moim zdaniem dążenie do zaszczytów to sprzeniewierzenie się naszym ślubowaniom. Poza tym nie wydaje mi się, by jezuita jako biskup miał więcej pracować dla Kościoła lokalnego. Przed sakrą nie pracuje przecież na Księżycu, a w konkretnej diecezji. A przy tym mają jezuici większą swobodę wyboru prac.
Składamy też dodatkowy ślub posłuszeństwa papieżowi w sprawach misji. W związku z nim jezuitom często zarzucano, że są lojalni wobec Rzymu, a nie wobec miejscowych episkopatów. Czy będąc w Rosji, zetknął się Ojciec z problemem, nazwijmy go, „cezaropapizmu”?
W Rosji nie był on odczuwalny. Poza tym rzeczywiście najwyższym przełożonym jezuitów jest papież, który powierza władzę nad zakonem generałowi. Ale jezuici nigdy nie byli papistami. Służą Kościołowi, zatem i papieżowi, ale nie bronią za wszelką cenę wszystkich papieskich projektów. Na przykład całym sercem byli za Rerum novarum Leona XIII (1891 rok), ale nie za wcześniejszym Sylabusem błędów Piusa IX (1864 rok). Jezuita nie jest lojalny wobec konkretnego papieża X, ale wobec papieża jako kogoś, kto reprezentuje cały Kościół.
Mówi się też, że jezuici swoją strategię, obok „Ćwiczeń duchowych” i szkolnictwa, opierali na kulturze, oddziałując za pośrednictwem architektury, teatru szkolnego, poezji… Czy dziś daliśmy sobie spokój z kulturą?
Myślę, że dziś jest możliwość tworzenia kultury poza Kościołem w dużo większym stopniu niż było to w przeszłości, co nie znaczy, że w kulturze nie ma elementów chrześcijańskich czy katolickich. Jednym z moich profesorów we Francji był jezuita rzeźbiarz. Ze wspomnianym pismem „Études” związany był jezuita ojciec Jean Mambrino, uznany we Francji poeta. I dziś jezuici są poetami, rzeźbiarzami, muzykami, uczonymi, tworzą mozaiki, piszą ikony… To w żaden sposób nie kłóci się z ich powołaniem zakonnym. Ale siłę oddziaływania jezuitów, także na elity, o którym mówiliśmy, widziałbym przede wszystkim w szkolnictwie. A dziś chyba bardziej odpuściliśmy sobie szkoły, a nie kulturę. Wiele naszych szkół jezuici niby firmują, ale uczą w nich osoby świeckie. Nasz wpływ na proponowane przez daną uczelnię programy, a przez to na kształcenie elit, jest ograniczony. Czasem z ich „jezuickości” pozostaje tylko nazwa. Zwłaszcza w USA sami jezuici zauważają i piętnują niektóre swoje uczelnie przekazane świeckim jako nie tylko laickie, ale wręcz antykatolickie.
Jak więc dziś powinniśmy wpływać na elity, chociażby polityczne?
Każdy z jezuitów ma prawo do swoich poglądów politycznych, ale wpływać na politykę powinniśmy nie przez wiązanie się z jedną partią, a przez wskazywanie, co naszym zdaniem jest dobre dla całej wspólnoty państwowej. Kiedy jakaś jedna partia wygra wybory, nie oznacza to, że kraj staje się jej pachtem. Zwycięska partia czy partie koalicyjne powinny współpracować z pozostałymi, by wyciągnąć to, co dobre dla wspólnoty, także z krytyki opozycji. Demokracja to też umiejętność chodzenia na kompromis, ale nie kompromitację. Natomiast to, czego nie powinniśmy robić nie tylko w zakonie, ale też w Kościele w ogóle, to prowadzić polityki z ambony. Tu także przypomina mi się ojciec Arrupe. On wprost mówił, że mamy zajmować się również polityką, ale nie możemy być członkami jakiejkolwiek partii politycznej czy popierać tylko wybranej partii. W tym sensie – i tylko w tym – mamy być politycznie neutralni.
To jednak miało miejsce w latach osiemdziesiątych w Polsce.
Wtedy była zupełnie inna sytuacja, wówczas i ja mówiłem z ambony „politycznie”. Dziś mamy wystarczająco dużo różnych środowisk i miejsc, gdzie można uprawiać politykę. Na ambonie nie musimy.
A w mediach? Jak Ojciec widzi obecność jezuitów w mediach? Powinniśmy się angażować w media świeckie czy raczej tworzyć swoje?
Trzeba robić i jedno, i drugie. Warto tworzyć swoje media, ale i współpracować z mediami świeckimi. Dzięki obecności w tych drugich mamy szansę kształtować postawy tych, którzy te media tworzą, a przez nich odbiorców tych mediów. Dlatego każdy jezuita powinien też umieć powiedzieć kilka sensownych słów przed kamerą. To nie znaczy, że mamy mieć parcie na szkło, ale powinniśmy umieć zabrać głos, jeśli media nas o to proszą.
I ostatnie pytanie. Jezuici w ciągu wieków często byli krytykowani. Cały czas ciągnie się za nami czarna legenda. Dlaczego?
Myślę, że jesteśmy krytykowani za bycie – zgodnie z ideą św. Ignacego Loyoli – contemplativi in actione, „kontemplatywnymi w działaniu”. To nie znaczy, że ucząc matematyki, kontemplujemy ją w czasie lekcji, tylko że staramy się wprowadzać w życie to, co czerpiemy z kontemplacji. Wiąże się to też z rozeznawaniem i wyborem, ale nie między dobrem a złem, bo zło z góry mamy odrzucić, tylko między dwiema dobrymi rzeczami, by pójść za tym, co lepsze. A to, co my rozeznamy jako lepsze, innym może się takie nie wydawać, zwłaszcza jeśli chodzi o życie na płaszczyźnie politycznej. Dlatego pewnie zawsze będziemy krytykowani.
Paradoksalnie sami ukręciliśmy na siebie ten bicz i on w nas wali. Skoro jednak działamy w takiej a nie innej rzeczywistości i w takiej a nie innej rzeczywistości żyją ludzie, to musimy się na tę krytykę zgodzić. Możemy z nią polemizować, pod warunkiem że jest to możliwe. Tyle że dziś w Polsce takiej możliwości chyba nie ma. Zawsze jest tylko coś albo dobre, albo złe. A „nasze” dobro, nie jest „ich” dobrem.