Nawrócenie w pierwszych wiekach chrześcijaństwa

Życie Duchowe • LATO 107/2021
Dział • Temat numeru
Fot. Józef Augustyn SJ

Słowo „nawrócenie” może mieć wiele znaczeń, gdyż w wielu kon­tekstach jest używane. W znaczeniu religijnym bywa używane w odniesieniu do kogoś, kto nie wierzył w Boga, a w pewnym momencie zaczął wierzyć. Lepiej by może było powiedzieć, że w pewnym momencie uzmysłowił sobie, że wierzy, gdyż zwykle jest to dłuższy lub krótszy proces – poza wyjątkowymi przypad­kami określanymi jako cudowne. Byłoby jednak niedokładne odniesienie się tylko do intelektualnego aktu przyjęcia czegoś za prawdziwe.

Coś z cudu

Starożytność przekazała nam świadectwa niektórych spektaku­larnych nawróceń.

Święty Antoni Pustelnik miałby się nawrócić, usłyszawszy w ko­ściele słowa: „Sprzedaj wszystko, co masz, rozdaj ubogim i chodź za Mną” (por. Mk 10,21). Miał gospodarstwo, sprzedał, zabezpie­czył posag dla młodszej siostry, resztę rozdał i został najsławniej­szym pustelnikiem. Święty Augustyn postanowił odmienić życie, gdy usłyszał przypadkowe „Bierz i czytaj”, a że miał akurat listy Pawła Apostoła pod ręką, do nich się przyłożył i uwierzył, że Je­zus jest nie tylko zbawicielem tak w ogóle, ale jego zbawicielem. Święty Justyn, filozof, mocujący się ze sprzecznościami w różnych koncepcjach filozoficznych, usłyszał od kogoś, że nie rozproszone prawdy cząstkowe filozofów, ale objawienie samego Boskiego Lo­gosu i Mądrości w Jezusie ukażą mu całą prawdę. Uwierzył i zrozumiał. „Wiara rodzi się ze słuchania” – jak napisał św. Paweł (por. Rz 10,17), ale może i z czytania.

Pewnie każde nawrócenie ma w sobie coś z cudu, to znaczy z głębo­kiego doświadczenia działającego Boga. Nie jest tylko przyjęciem do wiadomości istnienia Boga, bo z tego może nic nie wynikać. Dla wszystkich uważających się za wierzących ważną przestrogą po­zostają ciągle słowa Pisma: „Wierzysz, że jest jeden Bóg? Słusznie czynisz – lecz także i złe duchy wierzą i drżą” (Jk 2,19).

Metanoia, katechumenat, chrzest

W pierwotnym Kościele nawrócenie określano słowem metano­ia. Nie miało ono znaczenia tylko intelektualnego, ale dotyczy­ło życiowej postawy. Pełne znaczenie słowa możemy prześledzić w kontekście katechumenatu. Mamy o nim szczątkowe wiado­mości, poczynając od II wieku. Przyjmowano do niego kandyda­tów, którzy przedstawiali się jako wierzący w Jezusa Chrystusa, ale przez to nie nazywano ich jeszcze nawróconymi. Naznaczano ich na początek znakiem krzyża na czole, ale pozostawała im dłu­ga droga do przebycia.

Rozpoczynali swoistą szkołę, w której w ciągu około trzech lat zgłębiali historię zbawienia na podstawie Starego Testamentu oraz nauki Chrystusa według Ewangelii. W ciągu II wieku utarło się w Kościele, by uczyć według jednej z czterech Ewangelii uzna­nych z czasem za kanoniczne. Inne pisma nie były zakazane, ale nazywano je apokryfami, czyli pismami, których w Kościele się nie używa: pozostają „schowane”, co właśnie znaczy słowo „apo­kryf”. W okresie pobierania tych nauk miały miejsce tak zwa­ne scrutinia, czyli jakby podsumowania poszczególnych etapów, obrzędy przekazania Modlitwy Pańskiej, a także wyznania wiary, do nauczenia się na pamięć. Po takim okresie nauki katechumen przestawał być „słuchaczem” i mógł prosić o chrzest.

W tym momencie wspólnota wiernych, do której chciał wejść, sprawdzała jego życiową postawę. Można by porównać to do wy­wiadu środowiskowego mającego na celu sprawdzenie, jak żyje kandydat do chrztu, a nie tylko czego się nauczył. Po życiu można dopiero poznać, czy ktoś jest „nawrócony”, czy tylko chce spra­wić takie wrażenie. Jeśli badanie dało pozytywny wynik, uznawa­no kandydata za nawróconego i dopuszczano do chrztu, który był jakby przypieczętowaniem całego procesu i miał miejsce zwykle w czasie liturgii Wielkiej Soboty. Nowo ochrzczony w białej tunice, którą nosił do niedzieli zwanej do dziś w liturgii Białą Niedzielą, przez ten tydzień słuchał jeszcze codziennych katechez na temat Eucharystii, które głosił już nie katecheta, ale biskup, i wreszcie mógł uczestniczyć we Mszy świętej. Należał odtąd do wspólnoty świętych, po łacinie communio sanctorum, i chrześcijanie wie­rzyli, że żyjąc w tej wspólnocie zgodnie z wyznawaną wiarą, nie muszą już obawiać się śmierci ani sądu Bożego, gdyż tak obiecał sam Pan: „Kto słucha słowa mego i wierzy w Tego, który Mnie posłał, ma życie wieczne i nie idzie pod sąd, lecz ze śmierci prze­szedł do życia” (J 5,24).

Apostazja i „drugie nawrócenie”

Aż do 313 roku chrześcijaństwo było w Cesarstwie Rzymskim niele­galne, istniało więc niebezpieczeństwo zmierzenia się z gorliwym urzędnikiem, który będzie wymagał odstąpienia od chrześcijań­stwa, pod groźbą śmierci. Naiwnością byłoby sądzić, że wszyscy okazywali się na tyle odważni, by się takich gróźb nie przelęknąć. Zdarzały się więc apostazje. Nie były to żadne akty administracyj­ne, ale zawsze publiczne i ktoś taki nie był już uważany za członka „wspólnoty świętych”. Co więc z jego nawróceniem? Na pewno było szczere i odpowiedzialne? Co pozostało z chodzenia na Mszę, ze wspólnych modlitw, z entuzjazmu pierwszej miłości?

Nie nam ich sądzić, gdyż kto wie, jak sami byśmy się zachowali w takiej sytuacji, w każdym razie zastanawiano się w Kościele, co robić z chrześcijanami, którzy odpadli, ale chcieli wrócić?

Już około połowy II wieku zaczęła przeważać świadomość, że można kogoś takiego przyjąć, jeśli poświadczy za niego ktoś, kto cierpiał za wiarę. Uważano, że skoro ktoś umocniony łaską Bożą do wytrwałości poświadczy za niego, to można to trakto­wać jako przyjęcie przez samego Chrystusa. Wolę powrotu do Kościoła traktowano jako znak nawrócenia. Gdy takich sytuacji zaczęło przybywać, postanowiono przyjmować „upadłych” (po łacinie lapsi, co stało się terminem technicznym), jeśli podejmą pokutę i w swojej woli powrotu do Kościoła wytrwają. Mamy o tym wiadomości od Cypriana z Kartaginy, który sam miał zo­stać ścięty za wiarę w roku 258. Taki pokutujący mógł się modlić razem z katechumenami proszącymi o chrzest, ale bez udziału w Ofierze, aż do zaistnienia niebezpieczeństwa śmierci; wtedy też otrzymywał komunię. Nazywano to „drugim nawróceniem”, w relacji do chrztu.

Pokuta rozwiedzionych

Po legalizacji chrześcijaństwa niebezpieczeństwo prześladowań znikło, ale ludzka słabość i inny poważny grzech zmusiły do re­fleksji nad „drugim nawróceniem”. Chodziło o rozwody i powtórne małżeństwa. W pierwszym tysiącleciu nie było insty­tucji ślubu kościelnego. Małżeństwa były zawierane na różne sposoby, w zależności od miejscowych zwyczajów, ale zawsze publicznie i ważność małżeństwa pozostawała w kompetencjach władzy świeckiej. Obecność księdza nie tylko nie była wymaga­na, ale zdaniem niektórych wielkich biskupów, jak na przykład św. Jana Chryzostoma, wręcz niewskazana. Oczywiście naucza­nie Kościoła niezmiennie zachęcało do wierności małżeńskiej i do stałości. Biskupi powtarzali, że miłość małżonków powin­na być obrazem miłości Chrystusa do Kościoła, że chrześcijanie nie powinni opuszczać współmałżonków, że powinni wytrwać w związku do śmierci. Było to nauczanie moralne i religijne, ale nie stanowiło prawa.

Państwo rzymskie, w ramach którego chrześcijaństwo się wówczas rozwijało, dopuszczało rozwody i legalizację kolejnych związków, a jako że było to prawo cesarskie, nie wolno mu się było sprzeci­wiać pod karą śmierci. Biskupi mogli więc uczyć, ale nie mogli zmieniać prawa. Cóż więc było zrobić z takimi chrześcijanami, którzy się rozwiedli, a chcieli jednak do Kościoła powrócić? Nie wolno im było nakazać opuścić nowego współmałżonka i wrócić do pierwszego, gdyż zakazywało tego i Prawo Starego Testamen­tu, i prawo państwowe. Od IV wieku zatem zaczęła się ustalać praktyka pokutna dla takich ludzi. W zależności od stopnia winy w rozpadzie pierwszego małżeństwa, pokuta, czyli zakaz przystę­powania do Komunii, mogła trwać nawet piętnaście lat, ale i ten okres się wreszcie kończył i traktowano takie osoby jako „powtór­nie nawrócone” i na powrót jako członków Kościoła. Nie pozwa­lano jedynie, by ktoś taki zostawał duchownym.

Weryfikacja

Oczywiście zawsze byli pobożni chrześcijanie, którzy uważali się za lepszych od innych i nie zgadzali się, by tacy ponownie nawró­ceni mogli należeć do Kościoła. Sami określali się jako „czyści”, a innych uważali za nieczystych. Na synodach co prawda ci „czy­ści” byli krytykowani i potępiani, ale ciągle istniały – i dotąd ist­nieją – grupy katolików nieprzejednanych, przekonanych o wła­snej doskonałości i nietolerujących nawróconych grzeszników.

W dzisiejszych czasach wielu ludzi w Kościele szczerze dostrzega u siebie niedostatki, słabości i grzechy. Słucha też kazań, zwłaszcza wielkopostnych, o konieczności ciągłego nawracania się. Niektó­rzy próbują dla takiego nawrócenia częściej chodzić do kościoła, częściej się modlić, częściej spowiadać. Jeśli widzą, że może to po­móc, to bardzo dobrze. Warto jednak pamiętać, że jak zwyczajne jedzenie nie jest celem samym w sobie, ale służy funkcjonowaniu i działaniu organizmu, tak i praktyki religijne nie są celem samym w sobie, ale służą umacnianiu człowieka w wypełnianiu woli Bożej.

Mawiało się dawniej z przekąsem o nieudanym pisarzu, że całe życie ostrzy ołówek, ale nie ma co napisać. Dziś można by powie­dzieć, że kupuje coraz to nowszy komputer, a dalej nie ma nic do napisania. Może to być przykład na nieudane próby nawracania się. Tak jak nikt nie mądrzeje od posiadania supersprawnego kom­putera, na którym można sobie zajmująco pograć, tak i nie staje się nawrócony od samego uczestniczenia w nabożeństwach, nawet uroczystych i wręcz artystycznie przygotowanych.

W kontekście aktualnej i dotkliwej pandemii słychać też głosy pretensji prawdziwych katolików do księży, że organizują za mało suplikacji, za mało nabożeństw przebłagalnych, za mało Mszy w in­tencji ustania zarazy i tak dalej. Bo przecież trzeba się nawracać, jak się mówi oficjalnie, a nieoficjalnie wychodzi na to, że trzeba nawra­cać Pana Boga, by w cudowny sposób zarazę zakończył. Było tak już w historii nie raz, i nie tylko w Kościele. Już w roku 249 cesarz De­cjusz, w obliczu potężnej zarazy, kazał się wszystkim nawrócić do właściwej religii, czyli starej rzymskiej, i zmusił wszystkich obywa­teli cesarstwa do złożenia ofiary na wyznaczonych ołtarzach przed uprawnionymi kapłanami, by bogowie raczyli zarazę zakończyć. Nakazał to pod karą więzień i tortur, które takie nawrócenia miały przyspieszyć, gdyby się kto ociągał. Zaraza wypaliła się po kilku­nastu miesiącach, można by więc powiedzieć, że takie „nawróce­nia” poskutkowały. Ale czy aby na pewno?

Chrześcijanie na takie nawracanie się nie zgadzali i sporo ich zo­stało aresztowanych, było torturowanych, ale także sporo z nich się przestraszyło tego przymusowego nawracania i zaparło się wia­ry. Być może dałoby się tego uniknąć, gdyby biskupi dogadali się z władzą, że przyłączą się do akcji przebłagania niebios, organizując swoje procesje pokutne i mnożąc swoje nabożeństwa w tej samej intencji. Być może zdołaliby przekonać władze, że ich Bóg też coś może w temacie zarazy? Nie zrobili nic z tych rzeczy.

Cały proces weryfikacji nawrócenia kandydata do chrztu nie do­tyczył bowiem tak zwanych praktyk religijnych, ale życia. Zgod­nie z nauką Chrystusa Jego praktykujący uczeń to taki, który karmi głodnych, dzieli się ubraniem z ubogim, przyjmuje bez­domnych i tak dalej, zgodnie w Ewangelią według św. Mateusza (por. Mt 25,31–46), a nie taki, który chodzi do kościoła i nic z tego nie wynika.

Niezmienna zasada nawrócenia

Można by powiedzieć, że zaprzeczeniem nawrócenia jest wspo­mniana apostazja. Nie jest to chyba jednak takie proste. Jedno i drugie jest procesem, serią zmian w mentalności człowieka. Jak nie da się sprowadzić nawrócenia do intelektualnego uznania istnienia Boga ani do samego aktu chrztu, tak i apostazji nie da się zredukować do aktu zaparcia się wiary lub do formalnego podpisania stosownego dokumentu w kancelarii parafialnej. Nie bar­dzo więc można zrozumieć lamentów niektórych proboszczów czy biskupów, że oto nagle apostazji przybywa. Ich przybywało w ukry­ciu przez całe lata, a ostatnio niektórzy z zainteresowanych zebrali się w sobie, żeby o tym powiedzieć głośno. Czy przyznanie się do czegoś może być traktowane jako zło?

Problemem jest nawrócenie, a nie przyznanie się do jego braku.

Gdy cesarze chcieli uczynić z chrześcijaństwa podporę swoich rządów, kazali chrzcić wszystkich chętnych, a nawet niechęt­nych, ale decydujących się na to tylko dla kariery czy innych ko­niunkturalnych względów. Kościół stracił możliwość weryfika­cji nawrócenia kandydatów przed dopuszczeniem ich do chrztu, a katechumenat zaczął zanikać i w V wieku nie ma po nim pra­wie żadnych śladów.

Nie wydaje się, by bezpośredni uczniowie Jezusa, a potem biskupi w Kościołach, naiwnie uważali, że wszyscy się będą chcieli nawra­cać i że wszyscy wejdą do Kościoła chętnie i na poważnie. Dlate­go też dopóki Kościół był wolny i nikt nie nakazywał mu nikogo przyjmować, utrudniali dostęp do chrztu jak się dało. Kościół miał być znakiem dla świata, świadkiem kochającego Boga, który po­słał swego Syna, by stał się człowiekiem porządnym, posłusznym Bogu, kochającym ludzi i przez to zbawił świat. By zaś być czegoś świadkiem, tego trzeba doświadczyć, widzieć i czuć. Przecież i sądy powołują na świadków nie kogo bądź, tylko takich, którzy widzie­li i mogą przysiąc, że widzieli. Świadkiem Chrystusa też może być tylko ktoś, kto pod Jego wpływem zmienił życie tak, że aż mu się ludzie dziwują, czyli właśnie człowiek nawrócony.

Zasada nawrócenia od wieków pozostaje niezmienna i nadal mierzy się je życiowymi postawami. Jeśli ktoś mówi, że „wierzy w Boga”, ale nie „wierzy Bogu”, nie zmieni swego życia, nie stanie się lepszy, nie będzie świadkiem Chrystusa.