„Aż do dwudziestego szóstego roku życia był człowiekiem oddanym marnościom tego świata. Szczególniejsze upodobanie znajdował w ćwiczeniach rycerskich, żywiąc wielkie i próżne pragnienie zdobycia sobie sławy” (OP 1). Słów rozpoczynających autobiografię Ignacego nie sposób pominąć, pisząc o zmysłowości najsłynniejszego z Loyolów. Bynajmniej nie ze względu na to, co tam jest napisane, ale raczej ze względu na to, czego tam nie ma, a o czym wiemy[1], że być powinno lub że było, ale zostało usunięte.
Oczywiście w Opowieści Pielgrzyma znajdziemy wzmianki o wielogodzinnych marzeniach Ignacego dotyczących damy jego serca (por. OP 6–7), o tym, że miewał pokusy cielesne (por. OP 10) i że bardzo troszczył się o włosy, paznokcie i w ogóle o wygląd (por. OP 19), ale urywków, traktujących wprost o zmysłowości jest tam mało. Najbliżsi współpracownicy – przed i po jego śmierci – poddali bowiem nakreślony przez Ignacego autoportret tak gruntownej obróbce w hagiograficznym Photoshopie, że zniknęły zeń zmarszczki, plamy i niedoskonałości. Na szczęście, dzięki innym (Jakub Laínez) oraz samemu Ignacemu – który o swoim grzesznym życiu sprzed nawrócenia chętnie opowiadał nawet nowicjuszom – o zmysłowości założyciela Towarzystwa Jezusowego wiemy nieco więcej i do wspomnianych wyżej marności tego świata możemy dopisać jeszcze zuchwałość, gry hazardowe, pojedynki, miłostki oraz fakt, że nie tylko miewał pokusy, ale że wiele razy był pokonywany przez grzechy cielesne.
Nie chodzi o to, by tę listę sztucznie wydłużać, ale nie można zrozumieć duchowości Ignacego bez jego zmysłowości. Tym bardziej że zmysłowość to przecież nie tylko grzechy. To także wrażliwość wcześnie osieroconego, najmłodszego, trzynastego dziecka i połączona z tym faktem bezkresna otchłań tęsknoty. To nieszczelnie zamknięte pod powiekami łzy i przebogaty świat wyobraźni, to marzenia, mrzonki, święte i próżne pragnienia, to dbałość o wygląd i gotowość na przetrzymanie „ze zwykłą u niego cierpliwością” (OP 4) bólu związanego z odpiłowaniem „na żywca” szpecącej go kości.
Swobodnie zaspokajać nienawiść do siebie
Wróćmy jednak do zmysłowych grzechów Ignacego. Nie po to, by się nimi szczególnie zajmować, ale po to, by zobaczyć, jak po swoim duchowym przełomie, zareagował on na postępki, które dotąd były dlań albo nieuświadomione, albo przezeń lekceważone. Jak więc zareagował? Tak jak podpowiadało mu „serce hojne i rozpalone miłością Bożą” (OP 9), czyli wielkodusznie, ale też tak, jak podpowiadała mu jego gwałtowna i zapalczywa natura oraz ówczesna chrześcijańska duchowość i asceza: woluntarystycznie i agresywnie. Przestał strzyc włosy i obcinać paznokcie, pościł, umartwiał się na różne sposoby, nosił włosienicę, biczował się, pozbawiał się koniecznego snu, nie nosił obuwia itd. Przede wszystkim jednak pragnął „swobodnie zaspakajać tę nienawiść do samego siebie, którą w sobie odczuwał” (OP 12).
Gdyby, zgodnie z panującymi wtedy ascetycznymi prądami, zatrzymał się na tym etapie, to mielibyśmy do czynienia z jakimś surowym i agresywnym, pozbawionym uczuć i wyjałowionym ze zmysłowych doznań ascetą, a nie z wrażliwym i chłonącym całym sobą niespodziewaną Bożą łaskę świętym.
Subtelny Boży zamysł
Na szczęście Pan Bóg tak jak stał u początku jego nawrócenia, pozwalając, aby kula armatnia roztrzaskała mu nie tylko nogę, lecz także całe jego dotychczasowe życie, tak samo stał u początku jego reakcji na dotychczasowe grzechy zmysłowości, nie pozwalając, aby odruchowa i w pewien sposób nieunikniona próba siłowego poskromienia własnej zmysłowości zniszczyła to, co było subtelnym Bożym zamysłem, a następnie kunsztownym dziełem Bożej łaski. Zanim więc Ignacy oddał się zaspokajaniu owej nienawiści do samego siebie, podejmując wspomniane pokuty i umartwienia, Pan Bóg sprawił, że „ujrzał obraz naszej Pani ze świętym Dzieciątkiem Jezus. Widzenie to napełniło go na dłuższy czas nadzwyczajną pociechą i tak wielkim wstrętem do całego życia przeszłego, a szczególnie do grzechów cielesnych, iż zdawało mu się, że wymazane zostały z jego duszy wszystkie te obrazy i wyobrażenia, które aż do tej pory były w niej wyryte” (OP 10).
Nie sposób przecenić wpływu, jaki to wydarzenie miało na późniejsze życie Ignacego, na Ćwiczenia duchowe i na całą duchowość ignacjańską. Autor znakomitej biografii Ignacego José Ignacio Tellechea Idígoras nie ma co do tego wątpliwości: „To tutaj i w tej chwili Iñigo padł ranny i pokonany, a nie pomiędzy wieżami fortecy w Pampelunie. Wstręt bez nadziei nie tworzy świętego; denerwuje, przygnębia, popycha ku poczuciu znikomości i samozniszczeniu. U Iñiga nie był przyczyną przemiany, lecz jej skutkiem, został pobudzony przez pojawienie się wewnętrznego światła, które odkryło przed nim obraz pustki, obraz przepaści pod jego stopami, właśnie dlatego, że ukazało mu drogę do Absolutu”[2].
Ignacy nie poskromił swej zmysłowości. Pan Bóg nie pozwolił mu na to. To On sam przebóstwił, prześwietlił jego zmysłowość swoją łaską, nie pozwalając na poskromienie zmysłów, ale doprowadzając go do ich zastosowania. Najistotniejszy w tym wydarzeniu nie jest jego natychmiastowy i trwały efekt, ale fakt, że autorem duchowej przemiany zmysłowości Ignacego nie jest on sam, tylko Pan Bóg. To najpewniejszy certyfikat jakości.
Skandaliczne zastosowanie zmysłów
Podziwiamy fakt, że Ignacy szukał i znajdował Boga we wszystkim, ale gdyby nie Boża inicjatywa i interwencja, gdyby nie to przebóstwienie jego zmysłowości (nie sublimacja, nie utemperowanie, nie przekierowanie, ale przebóstwienie!), nie mielibyśmy się czym zachwycać. Jeśli nie znalazłby Boga w swoich grzechach, to wcale by Go nie znalazł, bo zranionej ludzkiej naturze (a jego była mocno poraniona) grzech towarzyszy jak cień. Jednak Pan Bóg nie przechodzi obok zranionego człowieka, tylko – jak dobry Samarytanin – wzrusza się ludzką biedą i opatruje zadane przez grzech rany. To one są miejscem najczulszego Bożego dotyku. Bez znalezienia Boga w swoim grzechu nie ma spotkania z Nim, nie ma dotyku łaski.
Zmysłowość poskromiona pozwala jedynie na grzeczną, ale chłodną, wypraną z uczuć i zmysłowych doznań relację z Panem Bogiem – jak u Szymona faryzeusza z Ewangelii Łukasza (por. Łk 7,36–50). Natomiast – jak pokazuje grzeszna kobieta z tegoż fragmentu – zmysłowość nie poskromiona, lecz przemieniona przez łaskę pozwala na miłość pełną najczulszej bliskości, zroszoną łzami nie jałowego żalu, ale wdzięcznej miłości i otartej włosami – nieodłącznym atrybutem fizycznej bliskości. Ten fragment z Łukasza i opisane przez Jana namaszczenie w Betanii (por. J 12,1–11) to dwie najbardziej zmysłowe sceny z Ewangelii. To, co w nich szokuje, to nie tyle odwaga czy bezczelna śmiałość obu kobiet, lecz fakt, że Pan Jezus, Syn Boży, godzi się na takie zachowanie, że pozwala się dotykać i okazywać sobie czułość w tak zmysłowy sposób. Innymi słowy, szokuje fakt, że Pan Jezus pozwala tym kobietom na „zastosowanie zmysłów” w kontakcie z Nim. Co więcej, inicjatywa pochodzi od Niego. On nie tylko pozwala, ale swoją bliskością i sposobem bycia zachęca je do tego, broniąc przed krytyką ze strony innych.
Pełne zanurzenie
To Pan Bóg, a nie Ignacy, jest inicjatorem zastosowania zmysłów. Początkiem nie są słowa Ignacego z pierwszotygodniowych rozważań o grzechu, gdy proponuje, by widzieć, słuchać, wąchać, smakować i dotykać (por. ĆD 65–72). Początkiem wszystkiego jest Boża decyzja, którą kontemplujemy w medytacji o Wcieleniu (por. ĆD 101–109). To tam widzimy Boga, który patrząc na słabość i bezradność człowieka, decyduje się na Wcielenie, na to, że „Druga Osoba Boska stanie się człowiekiem dla zbawienia rodzaju ludzkiego”, czyli całą swoją naturą – chciałoby się dopowiedzieć: wszystkimi swoimi zmysłami (sic!) – zanurzy się w człowieczeństwo.
Wcielenie to nie tylko skandal, jakiego świat nie widział i o który do tej pory roztrzaskują się głowy intelektualistów i uczonych w Piśmie. Wcielenie to również teologiczny „mezalians”. To decyzja, przez którą Pan Bóg wydaje się w ręce człowieka! Nie tylko w ręce. Poprzez Wcielenie Pan Bóg wydaje się na pastwę ludzkiej kruchości, dwuznaczności, nieprecyzyjnej wyobraźni, a przede wszystkim nieokiełznanej, bo mocno poranionej, ludzkiej zmysłowości. Jednak nie tylko Bóg w pełni zanurza się w człowieka. On pozwala, chce i pragnie, aby również człowiek mógł zanurzyć się w Niego.
Bóg wcielony to Bóg, który pozwala człowiekowi doświadczać swojej bliskości wszystkimi zmysłami. Bo bez wzajemnie przekazywanych sobie czułości – również tych zmysłowych – nie ma miłości. Wiedziały o tym obie wspomniane kobiety z Ewangelii. Równie dobrze wiedział o tym i Ignacy. Czyż miłość nie „polega na wzajemnej wymianie dwóch stron, to znaczy, że kochający daje i przekazuje umiłowanemu to, co sam posiada, albo z tego, co posiada lub co leży w jego możliwości. I wzajemnie – kochany kochającemu” (ĆD 231)?
Tylko dla dorosłych
Medytacja o Wcieleniu powinna być oznaczona w tekście Ćwiczeń duchowych symbolem „+18” albo dopiskiem „tylko dla dorosłych”. Bo to jest duchowość tylko dla dorosłych, tylko dla dojrzałych. Zastosowanie zmysłów to nie jest żadne duchowe „mizianie się”. Zastosowanie zmysłów – jak i wszystko inne w Ćwiczeniach i całej duchowości Ignacego – ma tylko jeden cel: upodobnić się do Chrystusa, być takim jak On, czuć to samo co On, pragnąć tego samego. Nie po to, by zachwycać się swoim do Niego podobieństwem, ale by – tak jak On – „stać się człowiekiem dla zbawienia rodzaju ludzkiego”. To jest istota misji, do której zaprasza Chrystus. Taki jest cel zastosowania zmysłów. Jednak by móc je zastosować, trzeba im pozwolić istnieć i żyć. Nie można ich zabijać ani poskramiać. Nie tylko dlatego, że przynosi to opłakane skutki, ale przede wszystkim dlatego, że to nie jest Boże. Co więcej, to zaprzeczenie istoty duchowości ignacjańskiej, czyli pragnienia spełnienia woli Bożej, a nie swojej.
Trzeba prosić Pana Boga, aby przebóstwił moje zmysły według swego planu i swojej woli, a nie żeby – realizując moją, ukrytą pod pozorem rygoryzmu nienawiść do siebie – poskromił je lub stłumił. „Kto nie jest dla świata, ten nie jest i dla nas!” – mawiają jezuici. I bynajmniej nie jezuicka pycha leży u źródła tych słów. Bez używania zmysłów nie można dojrzale kochać i służyć. A istotą duchowości ignacjańskiej nie jest relacja oblubieńcza, tylko misja. Chodzi o to, by pokochawszy Go, „nie być głuchym na Jego wezwanie” (ĆD 91), lecz by z Nim i dla Niego „podbić świat cały […] i tak wejść do chwały Ojca” (ĆD 95).
Pragnąć tego, co wielkie
Zarówno marzenia o tym, czego „miał dokonać w służbie pewnej damy” (OP 6), jak i późniejsze rozmyślanie „o wielkich czynach, których zamierzał dokonać dla miłości Boga” (OP 17), zrodziły się ze zmysłowości Ignacego. Na początku ślepej, nieuświadomionej i nieuporządkowanej, ale do końca żywej, wybujałej i nieposkromionej, porywającej się z motyką na słońce i pragnącej czynów wielkich. Dlaczego wielkich? Bo nie można kochać trochę. Bo kochać można tylko na zabój, z ogniem w sercu i z wiatrem w zmysłowych, pięknych włosach, o które Ignacy tak dbał. A wszystko po to, żeby – tak jak kiedyś błysk uznania i zachwytu w oczach owej damy serca – zobaczyć życzliwy, aprobujący uśmiech Boga, czyli doświadczyć pocieszenia świadczącego o tym, że „Boski Majestat zechciał (to) przyjąć” (ĆD 183). To jest dojrzała miłość! Zmysłowa, bo zrodzona z niepohamowanego pragnienia bliskości, ale niepoprzestająca na samej bliskości i niekoncentrująca się na niej, tylko od czułych słów i gestów przechodząca do konkretnych czynów. Wszak „miłość winno się zakładać więcej na czynach niż na słowach” (ĆD 230).
Tak kochał Ignacy. I Pana Boga, i ludzi. Podstawowa zasada pedagogiki ignacjańskiej i całej jezuickiej formacji, czyli cura personalis to nic innego jak ubrana w konkretne czyny, wrażliwa na drugiego człowieka, czuła, mądra i dojrzała miłość. To dlatego chciał wiedzieć, „ile pcheł gryzie każdego ze współbraci”, i dlatego najwięcej czasu, troski i wysiłku poświęcał tym spośród nich, którzy najbardziej niedomagali, czy to fizycznie, czy duchowo.
Łzy spełnionej miłości
Do końca pozostał wrażliwy. Z zachwytem patrzył w rozgwieżdżone rzymskie niebo, zalewał się łzami przy odprawianiu Mszy świętej, pisał pełne ojcowskiej troski listy do współbraci rozsianych po całym świecie, nigdy nie zapominał o odwiedzaniu chorych, znajdował czas na rozmowę z nowicjuszami, z rzewną wdzięcznością kosztował przywiezionych z ojczyzny kasztanów i słuchał muzyki, którą czasami grano mu na klawikordzie.
Tellechea przytacza wzruszający opis autorstwa Pedro Ribadeneiry, pierwszego biografa Ignacego, przedstawiający Ignacego u schyłku życia: „Wychodził na taras na dachu, skąd bez przeszkód widać było niebo; stawał tam zdjąwszy biret i stał tak przez chwilę, nie ruszając się, z oczyma wpatrzonymi w niebo; później uginał nogi w kolanach i oddawał pokłon Bogu; potem siadał na niskiej ławeczce, bo słabość ciała nie pozwalała mu na nic innego. Siedział tam, z odkrytą głową, płacząc, łzy płynęły ciurkiem, a on płakał tak łagodnie i cicho, że nie było słychać ani szlochu, ani żadnych odgłosów, ani w ogóle nie dostrzegało się żadnego ruchu ciała”[3].
Nasz Ojciec Ignacy – dojrzały owoc nieposkromionej zmysłowości.
Przypisy
[1] Wysłuchujący autobiograficznych zwierzeń Ignacego Ludwik Gonsalves da Cámara tak pisze w swojej przedmowie: „Ojciec […] zaczął mi opowiadać o całym swoim życiu, a także o wybrykach swej młodości, jasno i szczegółowo, ze wszystkimi okolicznościami”. Przedmowa Ludwika Gonsalvesa da Cámara, nr 2, w: Św. Ignacy Loyola, Opowieść Pielgrzyma, Kraków 2002.
[2] J.I. Tellechea Idígoras, Sam i na piechotę, Kraków 2014, s. 140.
[3] Tamże, s. 518.