Jest upalne południe 11 czerwca 2000 roku, uroczystość Zesłania Ducha Świętego i jednocześnie moja Pierwsza Komunia Święta w małej parafii pod Wrocławiem. Wszyscy jesteśmy już mocno zmęczeni, ponieważ dochodzi trzecia godzina uroczystości (sic!). Milkną dźwięki pieśni po Komunii i następuje czas modlitwy dziękczynienia w ciszy. Każdy instynktownie otwiera nowe, świecące książeczki do nabożeństwa (przerzucanie kartek w satynowych rękawiczkach nie należy do najprostszych czynności). Również ja szybko znajduję wcześniej zaznaczoną stronę.
Towarzysz w poszukiwaniach
Spośród wielu proponowanych modlitw wybrałam tę, która nie miała przypisanego autora. Brzmiała następująco: „Przyjmij, Panie, i zabierz całą moją wolność. Weź pamięć, rozum oraz moją wolę. Wszystko, co mam i posiadam. Ty mi to dałeś – Tobie to, Panie, oddaję. Twoje jest wszystko. Rozporządzaj tym według swojej woli. Daj mi jedynie miłość ku Tobie oraz Twoją łaskę, a będę dość bogata i niczego mi nie braknie”. Choć wśród koleżanek o wiele popularniejsze były teksty z iście dziewiętnastowieczną ornamentyką barwnych partykuł i wykrzyknień, na przykład „O, jakież dzięki Ci złożę, najukochańszy Jezu, słodki Królu serca…” itp., itd. – mnie spodobała się prosta i krótka modlitwa anonima. Było w niej coś prawdziwego i jak na moje dziewięcioletnie rozeznanie najlepiej oddawała istotę rzeczy. Nauczyłam się jej na pamięć i często do niej wracałam. Dopiero kilkanaście lat później, kiedy w postulacie pojechałam na Fundament – pierwszy etap rekolekcji ignacjańskich i dostałam mój pierwszy egzemplarz Ćwiczeń duchowych, zszokowana odnalazłam w numerze 234 „moją modlitwę”, która okazała się niczym innym jak Suscipe św. Ignacego z Loyoli. Od tamtego momentu rozpoznałam w św. Ignacym ukrytego przyjaciela, który dyskretnie, ale wytrwale towarzyszył moim poszukiwaniom.
Takich nieświadomych zbliżeń i spotkań z Ignacym było o wiele więcej. Chociaż kula armatnia nie powaliła mnie na ziemię, nosiłam często swoje – mniejsze i większe – kule u nogi, które nie zawsze pozwalały mi chodzić prosto. Droga wiary prowadzi przez wszystko, co przeżywamy, a czasem trzeba nawet trochę pokuleć, by zmobilizować całego człowieka do działania. W takich „kulawych” okresach przyjaźń z Bogiem nabierała dla mnie smaku, Słowo Pisma karmiło, a życie Jezusa – aktualność Jego osoby – nie dawało spokoju i pociągało do czegoś… No właśnie – do czego?
Wejście w tajemnicę
Czytając w Opowieści Pielgrzyma o nawróceniu Íñiga de Loyola oraz o jego pierwszych postanowieniach i wyborach, widziałam podobieństwo do własnej drogi rozeznawania: przeżycie wewnętrznego rozdarcia i nieustanne poszukiwanie czegoś więcej, jakiegoś głębszego sensu zamieniającego wiele znaków zapytania w wielokropek otwierający drzwi prawdziwej Tajemnicy, w którą chce się wejść, w której chce się żyć. Wejściem w Tajemnicę była dla mnie decyzja o wstąpieniu do zakonu Sióstr Urszulanek Unii Rzymskiej. Tam czekała na mnie nie tylko nasza założycielka, św. Aniela Merici (kobieta zdecydowanie wyprzedzająca swoją epokę), ale również nikt inny, jak współczesny jej św. Ignacy, którego duch równie żywo obecny jest w naszym Zgromadzeniu. Choć Aniela nie zostawiła po sobie tak bogatej spuścizny pisemnej jak założyciel Towarzystwa Jezusowego, to jednak całość ich drogi czyni z nich dla mnie pod wieloma względami bliźniacze dusze.
Trudno się dziwić tej zbieżności – oboje byli dziećmi swoich czasów, przełomu XV i XVI wieku, gdy człowiek na nowo poznawał siebie, a Kościół na nowo odczytywał swoją tożsamość, zatartą zarówno przez własne błędy, jak i przez skutki reformacji. To również czasy, gdy wielkie odkrycia geograficzne zbiegały się z wielkimi odkryciami duchowymi. Aniela i Ignacy zaryzykowali i poszli w głąb, pozostawiając po sobie mapy wewnętrznej wędrówki, którą bardziej lub mniej świadomie podejmuje każdy z nas.
Droga Ćwiczeń duchowych
Jednym z wielkich darów św. Ignacego jest właśnie zapis drogi Ćwiczeń duchowych. Począwszy od Fundamentu, nigdy nie były to dla mnie „typowe” rekolekcje, ale rzeczywiście ćwiczenia – intensywny trening angażujący całego człowieka, w którym treść jest ważna o tyle, o ile się ją przeżyje w sobie. Szczególną formą doświadczenia Ćwiczeń są trzydziestodniowe Wielkie Rekolekcje, które jako urszulanki przeżywamy co najmniej dwa razy w życiu – w okresie nowicjatu oraz w czasie probacji (odnowa duchowa kilkanaście lat po ślubach wiecznych).
Na moje Wielkie Rekolekcje przyleciałam z siostrami z Rzymu, gdzie odbywałyśmy dwuletni nowicjat, do Częstochowy. To był maj… a Saska Kępa prawdopodobnie nie pachniała, ponieważ kiedy w słodkim Rzymie było już dwadzieścia pięć stopni, w Polsce nieoczekiwanie spadł śnieg i to w takich ilościach, że jezuicki park przy Domu Rekolekcyjnym wyglądał jak w dzień po apokalipsie. W takich warunkach zapewnienie, które otrzymał św. Ignacy w La Storta: „Będę dla was w Rzymie łaskawy”, pobrzmiewało przy mnie szyderczym echem.
Ojciec Ignacy (oraz towarzyszący mi kierownik duchowy) okazał się jednak troskliwym przyjacielem i cierpliwie zachęcał, żeby szukać śladów Pana zawsze, wszędzie i we wszystkim. Ta prosta zasada naprawdę otworzyła moje serce niczym za pomocą magicznego klucza – otworzyła na wolność. Wewnętrznej wolności, zwanej często „świętą obojętnością”, nie należy mylić z bierną i bezmyślną akceptacją każdego absurdu. Chodzi tu bardziej o świadomość tego, że to więź z Bogiem przenika każdy absurd i każde warunki. Specyficzny porządek Ćwiczeń, charakterystyczny język, rozliczne uwagi i reguły budują na początku surowy klimat koszar, ale mimo to z dnia na dzień widać, że żołnierz, którego ręka pisała tę książeczkę, jest „rozbrojony” i dlatego nie proponuje wojny, ale misję pokojową – misję wyzwolenia z nieporządku własnego życia, nieporządku myśli i pragnień, nieporządku potrzeb i oczekiwań, nieporządku w relacji z Bogiem i z ludźmi.
Ignacy był genialnym strategiem serca i wiedział, że największe bitwy rozgrywają się wewnątrz nas samych, a tam zwycięstwo paradoksalnie polega właśnie na zrzuceniu zbroi. Rozmyślanie o Dwóch sztandarach, którego obrazy pamiętam z najdrobniejszymi szczegółami, to zaskakująca nauka wyboru nowej strategii walki. Podkreślenie roli naszej cielesności w spotkaniu z Bogiem jest kolejnym przykładem mistrzostwa Ignacego. Ostatecznie przecież czy można poznać i kochać Wcielonego Boga, skoro samemu nie jest się „wcielonym”? Trwanie w twórczym napięciu milczenia i modlitwy angażującej całego człowieka – ze wszystkimi jego zmysłami – umożliwiają właśnie „bycie przy sobie”, żeby coraz bardziej „być sobą”. Ćwiczenia duchowe nauczyły mnie stawać przed Bogiem ze wszystkim tym, kim jestem – być bardziej ludzką w tej relacji, jakkolwiek banalnie by to zabrzmiało. Wędrówka uświadamiania sobie oczywistości – to cały realizm św. Ignacego!
Miesiąc ciszy będącej świadkiem wielu spotkań i przełomów jest we mnie niezatartą pieczęcią, do której często wracam i będę wracać. Niektóre doświadczenia stają się dla mnie zrozumiałe dopiero teraz, a jestem przekonana, że niejedno przeżycie zabłyśnie nowym światłem w przyszłości. W zasadzie, właśnie to jest największym urokiem tej wielkiej podróży – nie ma ona końca i pozostaje konkretnym narzędziem w codzienności.
Sztuka scalania
Wielką radością jest dla mnie fakt, że okres przygotowania do złożenia wiecznych ślubów przeżywam równolegle z jubileuszem pięćsetlecia nawrócenia św. Ignacego (już nawet nie wspomnę, że przyszłam na świat w pięćsetlecie jego urodzin). Zdarzyło mi się raz w życiu odwiedzić Dom św. Ignacego w Rzymie. Zaskoczył mnie ciekawy kontrast między kościołem Il Gesù, który naturalnie przyciąga najwięcej uwagi, a nienarzucającą się prostotą przylegających do kościoła pomieszczeń, w których przez prawie dwadzieścia lat mieszkał i pracował Święty. W przeciwieństwie do barokowej uczty dla oczu, którą zapewniają wnętrza Il Gesù, surowość pokoi Ignacego zaprasza na chwilę ciszy i wytchnienia. Akcja i kontemplacja.
Mimo kontrastu te dwie przestrzenie nie są od siebie oddzielone. Kiedy myślę o św. Ignacym, widzę w nim człowieka, który łączył, który umiejętnie scalał i integrował swoje wewnętrzne postawy. Dla niego wszystko było potrzebne, we wszystkim działał Pan. Widzę w nim człowieka, który scalał też innych ludzi – a przez nich, w jakimś sensie, scalał Kościół. W końcu widzę w św. Ignacym przyjaciela, od którego sama uczę się sztuki scalania. Wewnętrznie scaleni możemy naprawdę stawać się wolni i żyć, a „człowiek żyjący – jak mówił św. Ireneusz – jest chwałą Boga…”.
Ignacy, pielgrzymie uważności, naucz nas sztuki życia!