Tytuł artykułu zaproponowany przez Szanowną Redakcję przyjęłam ochoczo, ponieważ trafnie opisuje stany towarzyszące naszej rodzicielskiej rzeczywistości. Takie sformułowanie problemu działa na wyobraźnię, niepokoi, ale może również zniechęcać do lektury. Uszami wyobraźni słyszę tok myślenia: „O rany, jasne, że czasami tak się czuję! Wolę jednak czytać o czymś zdecydowanie przyjemniejszym”.
Nie postawiłam przed sobą karkołomnego zadania napisania przyjemnego artykułu o matczynych i ojcowskich stanach skrajnego umęczenia własnym potomstwem. Jednakże chciałabym przez kilka minut spotkać się z Państwem w klimacie zaciekawienia i próby zrozumienia, czy rzeczywiście tego wyczerpania tyle być musi i czy tak kompletnie jesteśmy wobec niego bezradni. Czy jedyne, co nam wówczas pozostaje, to czekanie, aż minie, wyrośnie, przejdzie…
Początek niekończącej się drogi
Czasami wino naszego rodzicielstwa traci smak. Nie czujemy miłości, radości, entuzjazmu, czyli tego wszystkiego, na co czekaliśmy z utęsknieniem i – być może – pewną obawą, ale nie jakąś wielką. Pierwszy moment zakłócenia w odczuwaniu „winnej słodyczy” może przyjść zaskakująco szybko. Już na początku niekończącej się drogi rodzicielstwa. Z powodu zmian kulturowych moment startowy statystycznie przychodzi coraz później. Wydłużonemu czasowi decyzji o powiększeniu rodziny – uwzględniającemu obok dojrzałości biologicznej, gotowość emocjonalną, plan rozwoju zawodowego, warunki bytowe – towarzyszy wyobrażenie, że wszystko będzie świetnie, bardziej świadomie i dojrzale. Oczekiwania rodziców wobec sytuacji, wobec samych siebie, nadzieje dziadków i innych bliskich wobec rodziców – to wszystko może wytwarzać niewyobrażalnie duże ciśnienie.
Jeszcze zanim się pojawi mały człowiek, już skrada się inny, nieoczekiwany gość – niepewność. Nierzadko rodzic przeżywa rozczarowanie reakcją drugiego. Mąż wydaje się zdystansowany, zaniepokojony i nierozumiejący lub, wręcz przeciwnie, nadmiernie entuzjastyczny, non stop „z uchem przy brzuchu”, w szale zakupów, planów na pokoik dziecięcy, szkołę, treningi i studia. W młodej rodzinie nieodwracalnie kończy się diada, pojawia się jeszcze bardzo mało konkretny, ale niezwykle silnie oddziałujący Trzeci Element. Brak współbrzmienia w przeżywaniu tego błogosławionego czasu jest, wbrew wyobrażeniom wielu młodych rodziców, bardzo powszechny. I normalny. Warto więc zawczasu ciut przystopować w snuciu marzeń, tworzeniu idealnych wizji. Ciąża to czas niezwykły, uświęcony, magiczny? Tak i nie. Ciąża to też czas zwyczajny, wpisany w naturalny cykl życia, który jest udziałem człowieka. Więcej w nim prozy niż poezji.
Wspieram czy szkodzę?
Rodzicielstwo jest trudne, ponieważ opieka i odpowiedzialność za innych to bardzo wymagające zajęcie. W rodzicielstwie sprawujemy ją w nienormowanym wymiarze pracy przez pierwszych kilka lat, a przez kolejne pozostajemy w stałej gotowości „na wypadek, gdyby”. No właśnie – wyczerpuje nie tyle sama opieka, choć ona oczywiście też, ile odpowiedzialność. To kluczowe pojęcie definiujące istotę rodzicielstwa.
Na przestrzeni lat skala i sposób realizowania odpowiedzialności za życie dziecka bardzo ewoluuje. Zaczyna się od pełnej, nierozerwalnej i niezastępowalnej odpowiedzialności mamy. Za wszystko, co dotyczy jej dziecka – życie, zdrowie, sposób odżywiania, jakość powietrza, jakim pośrednio oddycha, poziom aktywności, poziom stresu, stopień ryzyka w podejmowaniu decyzji dotyczących wszystkiego, co wymieniłam przed chwilą. I chociaż jest to odpowiedzialność wspomagana – przez tatę dziecka, bliskich, profesjonalistów – mama nie może być w niej zastąpiona (poza skrajnymi wypadkami utraty zdolności do podejmowania decyzji, ale i wówczas najczęściej otoczenie domniemywa, jaka byłaby jej wola). Czas tak ścisłego połączenia jest rzeczywistym fenomenem, nad którym głowią się mądrzy tego świata, rozważając zagadnienia autonomii, dobra jednostki i, oczywiście, odpowiedzialności. Jednak nawet nie znając mechanizmów wpływu wszystkich zachowań ciężarnej mamy na kondycję malucha, nie możemy zaprzeczyć, że jej odpowiedzialność jest bezpośrednia, generalna.
Po porodzie zakres owej odpowiedzialności nie maleje, gdyż nadal jest ona niemal stuprocentowa, ale rozkłada się na oboje rodziców. W miarę rozwoju malucha, gdy zaczyna on sygnalizować swoje potrzeby i nabywać nowe umiejętności, zmienia się, a na pewno powinna ulegać zmianie. Rozpoczyna się wieloletnia podróż, najczęściej wiodąca krętą drogą, pomiędzy „twoim” a „naszym”. Przewodnie hasło tej wędrówki brzmi: „Jestem rodzicem i odpowiadam za moje dziecko. Cokolwiek zrobię, może mieć na nie wpływ”, a jej cel majaczący w oddali to wyposażenie dziecka w umiejętności potrzebne do kierowania własnym życiem.
Ograniczona wiedza na temat skutków rodzicielskich oddziaływań wzbudza niepewność, niepokój, czasami przeraża. Czy pomagam, a może szkodzę? Który doradca ma rację, czyja podpowiedź jest słuszna – psychologa, koleżanki, blogerki? Kiedy już można zaufać? Jak dalece oddać kontrolę? Przyznaję, kapituluję. Uczciwie, nawet nie próbuję skonstruować odpowiedzi na te fundamentalne pytania. Rozumiem Państwa, zachowując również odrobinę zrozumienia dla siebie jako mamy, że poszukiwanie odpowiedzi to ciągłe zmaganie, błądzenie, odnajdywanie niespodziewanych perełek i nagła utrata gruntu.
Niedoceniana wartość słabości
Jak sobie w tym utrudzeniu pomóc? Na początek chyba warto zarzucić zwyczaj zaprzeczania i niezgody na to, że tak właśnie jest. Bycie rodzicem daje w kość. Nie można go realizować bez doświadczania strachów, słabości, niemocy. Przy silnej wewnętrznej presji „dawania rady” punkt krytyczny osiąga się szybko. Odkrywanie tych przeżyć, nazywanie ich przed sobą, przed partnerem, a także przed dzieckiem (w skali i języku dostosowanym do jego możliwości rozumienia) może bardzo pomóc. „Nakłucie” pęczniejącego wrzodu, zmniejszenie ciśnienia to bezpośredni zysk. Czy jest coś złego w podzieleniu się z żoną fantazją, że jak ono po raz siódmy zawoła o buziaka na dobranoc, to „uduszę, zawinę w kołderkę, przykryję poduszką i choć w ten jeden wieczór będzie cisza i spokój”?
Odkrycie, że drugi rodzic też przeżywa trudności, też ma czasami straszne myśli i wyobrażenia o sobie i o dzieciach, potrafi zdjąć sporo wewnętrznej presji. A uczciwa informacja do dziecka, że mam trudniejszy dzień, że nie lubię, że to nie dla mnie, daje szansę na domową edukację na temat ludzkiej natury, potrzeb, słabości i siły.
To niezmiernie ważne rodzicielskie zadanie o wysokim stopniu trudności – nauczyć własne dziecko, jak być słabym. Zazwyczaj jawnie i z dużym zaangażowaniem próbujemy przygotowywać i wykształcać w dzieciach postawę „jak być silnym”. Nie ma przecież jednego bez drugiego – poznawanie własnej niedoskonałości, oswajanie się z faktem, że zawsze jest z nami, paradoksalnie chroni nas i nasze dzieci przed doświadczeniem nagłej utraty mocy.
Uczenie dziecka, że odpowiedzialność jest również przyjemnością, może dostarczyć dużo odciążającej nas frajdy. Stwarzajmy dzieciom okazję do samodzielności, ale w pełnym procesie jej realizacji: od dylematu przez uświadomienie sobie swoich potrzeb, następnie ważenie „za i przeciw”, decydowanie oraz to, o czym często zapominamy z dziećmi, doświadczenie przez nie konsekwencji, które wcale nie muszą być tylko przykre. Zmywaniu z maluchem (a nie za niego) podłogi po szalonej zabawie farbami może towarzyszyć dialog, jak to z namysłem wybrał farby, a nie niebrudzące klocki i jak to było świetnie mazać siebie, karton i kafle, a teraz jak magicznie znikają zabrudzenia, choć rączki są już trochę zmęczone. Częstym, bardzo dociążającym rodzicielską wytrzymałość mechanizmem jest model „mały wybiera, duży płaci”. I nie mam tu na myśli wyłącznie dosłownego obciążenia konta bankowego (choć to również bywa dotkliwe), ale wszelkie sprzątanie po trafionych lub nie dziecięcych wyborach. Nawet z kilkulatkami możemy się dzielić odpowiedzialnością.
Pułapka dążenia do ideału
Współcześni rodzice mocno się starają, by być nie tyle dobrym rodzicem (co było ważnym celem dla wcześniejszych pokoleń), ile by być świetnym, niemal idealnym, by zapewnić dzieciom to, co najlepsze. Tak sformułowany cel prowadzi wprost do wzrostu napięcia, gdyż dążąc do ideału, wcześniej czy później ponosimy porażkę. To rodzi frustrację, a krok za nią idzie zmęczenie, wyczerpanie.
Dzieci do życia i rozwoju nie potrzebują tak wielu „naj”, jak nam się wydaje. O ile w ogóle jakiekolwiek „naj” jest im niezbędne. Od pierwszych chwil potrzeba im wygodnego materacyka, dobrego, dostosowanego do ich wieku pokarmu, odpowiedniego do panujących wokół warunków ubranka, bezpiecznego fotelika i… oczywiście rodziców – bliskich, zaangażowanych, przytomnych. Poszukiwania najlepszych, najnowszych, najdroższych wyżej wymienionych przedmiotów w przedziwny sposób kłóci się ze zdolnością rodziców do swobodnej bliskości, zaangażowania i przytomności. Przeczesując internetowe fora, zbierając opinie, zarabiając i poszukując tych skarbów dla naszych Skarbów, męczymy się, zniechęcamy, tracimy zaufanie do własnych wyborów.
Myśl o odwołaniu się do groźnego autorytetu, o ile nie jest utrwalonym szkodliwym nawykiem, najczęściej przychodzi w szczególnie trudnych momentach nasilonej bezradności. Gdy maluch nie chce otworzyć buzi i połknąć lekarstwa, gdy starszak po raz już nie wiadomo który szarpie za ogon psa sąsiadów, gdy nastolatek z uśmiechem na ustach, patrząc prosto w oczy, kolejny raz twierdzi, że telefon się rozładował – opadają ręce, głowa nie podpowiada już racjonalnych rozwiązań, które przecież nic nie dają. Wtedy może zacząć kiełkować w głowie pewna myśl i nagle z naszych ust same wypływają słowa: „jak tata wróci, to zrobi z tym porządek”, „jak sąsiad zobaczy jeszcze raz, to nie wiem, co ci zrobi”, „Bozia pewnie jest zasmucony”, „widzisz, tak się kończy nieposłuszeństwo!”.
Straszymy własne dziecko czyimś gniewem lub krzywdą, często stosując niczym nieuprawnioną logikę. Gdy patrzę na powyższe zdania, sama zaczynam się lękać. Nie brzmią one dobrze. Przecież nie mamy wiedzy na temat „zasmucenia Bozi”, reakcji sąsiada czy związku między kłopotami w szkole a oszukiwaniem rodziców w sprawie telefonu – to kwestie wiary, domysłów, poglądów. A my staramy się przekonać dziecko i siebie, że to fakty tworzące porządek świata, który wówczas zaczyna się jawić naszym pociechom jako przestrzeń regulowana głównie przez poczucie strachu w szeroko rozbudowanym systemie kar i nagród. I tak oto powoływany w chwili naszej bezsilności straszak zaczyna straszyć nas samych. Chyba jednak nie warto…
Odetchnąć od rodzicielstwa
Mity rodzinne, starsi i bardziej doświadczeni krewni, autorzy książek, blogów i podkastów zgodnym chórem informują nas życzliwie, iż są takie chwile w rodzicielstwie, na które warto zawczasu się przygotować, gdyż nieuchronnie wiążą się z kryzysem. Lista jest naprawdę imponująca: ząbkowanie, adaptacja do żłobka i/lub przedszkola, odpieluszkowanie, bunt dwulatka, narodziny młodszego rodzeństwa, początek szkoły, koniec trzeciej i przejście do newralgicznej, wymagającej czwartej klasy, pierwsze obozy i wyjazdy, zaskakująco wcześnie rozpoczęta adolescencja, która zdaje się nie mieć końca, osiemnastka, kiedy „już wolno”, matura z dylematem „co dalej”, a w międzyczasie choroby i burzliwe młodzieńcze związki. To naturalnie nie koniec, gdyż życie rodzica dorosłego i samodzielnego dziecka wcale nie jest wolne od wielkich wyzwań i zagrożeń poważnym kryzysem. Gdy towarzysząc dziecku, czujemy się coraz to wystawiani na te szczególne próby, gdy dopada nas poczucie niekończących się wyzwań i niemocy, pojawia się w nas kolejna pokusa – przeczekać: jeszcze tylko kilka dni, miesięcy, lat.
Problem polega na tym, że nasze zmęczenie i wyczerpanie nie poczeka. My potrzebujemy oddechu teraz – zadbajmy o niego z czułością porównywalną do tej, z jaką dbamy o nasze pociechy. To może stanowić wyzwanie dla zaufania. Aby odpocząć od malucha, muszę go powierzyć innemu (osobie, instytucji), rezygnując z pomysłu, że przecież nie zrobi tego tak dobrze jak ja. To kolejne fałszywe przekonanie, które podsuwa nasza umęczona głowa. Wyczerpanie odbiera nam zdolności do dobrej opieki nad dzieckiem, które znamy wprawdzie najlepiej, ale właśnie tracimy zdolność do uważności, adekwatnej reakcji i racjonalnego myślenia. Po to mamy wokół siebie bliskich i mądrych, żeby z nich w takich chwilach pięknie korzystać. Gdy spróbujemy popatrzeć na ich wyższy próg tolerancji na dziecięce marudzenie czy większy zasób energii do wyjaśniania zawiłości świata jak na drogocenny zasób, a nie dowód na to, kto jest lepszym rodzicem czy opiekunem, możemy ukoić strach, że nie dajemy rady, a te trudne czasy nigdy się nie skończą.
Najprostszą receptą na wyczerpanie jest wypoczynek. Życzę Państwu odwagi do odetchnięcia od rodzicielstwa na tyle, na ile potrzeba, po to, by z drzemki, kina, wyprawy rowerowej czy urlopu móc wrócić, uśmiechając się do dziecka, do partnera i do siebie.